Dla Waszyngtonu pod rządami Joe Bidena Chiny nie są już potencjalnym „partnerem”, tylko „najpoważniejszym rywalem” w globalnym współzawodnictwie. Wirtualne spotkanie obu przywódców miało zapobiec, przynajmniej w najbliższym czasie, zbrojnej chińsko-amerykańskiej konfrontacji.
Przez ponad trzy godziny Joe Biden rozmawiał w poniedziałek wieczorem z prezydentem Chin Xi Jinpingiem. Ich pierwsze spotkanie w roli przywódców (w przeszłości spotykali się jako wiceprezydenci) miało charakter wirtualny. Prezydent USA wolał szczyt w realu, bo jak mało kto wierzy w perswazyjny potencjał osobistego kontaktu, a szczególnie swoją magię przekonywania. Xi odmówił – od początku pandemii, czyli od prawie dwóch lat, nie wyjeżdża z Chin, a ponieważ zaraza wciąż szaleje, to stąd zapewne jego obawy.
Biden–Xi. Jeszcze nie zimna wojna
Co właściwie wynikło z tego szczytu, dowiemy się później, bo Biały Dom już zapowiedział, że nie będzie żadnego „końcowego komunikatu”, i uprzedzał, żeby wiele nie oczekiwać. Stosunki USA z Chinami, jeszcze dekadę temu dość ciepłe, ochłodziły się do poziomu napięć zbliżających się albo porównywanych do sytuacji z okresu konfliktu Ameryki z ZSRR. Nie jest to – jeszcze? – zimna wojna, bo Chiny w odróżnieniu od Związku Sowieckiego i jego satelitów nie funkcjonują jak quasi-autarkiczny system ekonomiczny i ich gospodarka, otwarta na świat, jest na zasadzie symbiotycznej związana z amerykańską. Rzucają jednak Stanom wyzwanie ideologiczne – coraz głośniej mówią, że ich autokratyczny, monopartyjny system jest lepszy niż zachodnia demokracja, zachęcają kraje biednego Południa do naśladowania swego modelu i naigrawają się z Ameryki jako supermocarstwa „schyłkowego”.
To aluzja nie tylko do faktu, że doganiają ją ekonomicznie. Także do tego, że Ameryka sama ma kłopoty z demokracją i traci swoją soft power, a jej 79-letni (za kilka dni) prezydent dołuje w sondażach. Xi tymczasem systematycznie umacnia swoją władzę i na ostatnim plenum KPCH został namaszczony na prezydenta praktycznie dożywotniego, bo jako wodza nie wolno go będzie krytykować, a naród ma studiować jego „myśl”, jak kiedyś myśli „przewodniczącego Mao”. Dla Waszyngtonu pod rządami Bidena Chiny nie są już potencjalnym „partnerem”, tylko „najpoważniejszym rywalem” w globalnym współzawodnictwie. To język dyplomatyczny. Tzw. zwykli Amerykanie coraz bardziej widzą w Państwie Środka „żółte niebezpieczeństwo”. 15 lat temu większość miała przychylną opinię o Chinach, dziś 73 proc. wyraża opinię negatywną.
Tajwan pod ochroną USA
Chiński Smok naraził się Ameryce wielorako. Nieprzestrzeganie reguł Światowej Organizacji Handlu, do której go przyjęto – protekcjonizm, kradzież własności intelektualnej, zaniżanie kursu własnej waluty – co zaowocowało powiększeniem deficytu USA w wymianie z Chinami, trwa od dawna. W ostatnich latach doszło do tego naruszanie swobody żeglugi na Morzu Południowochińskim, tłumienie demokracji w Hongkongu – chociaż miał być „jeden kraj, dwa systemy” – i ukrywanie odpowiedzialności za wybuch pandemii. Rozbudowę armii, w tym arsenału atomowego, można uważać za naturalną konsekwencję rosnącej potęgi gospodarczej i ekonomicznej ekspansji. Ale w USA narasta niepokój, że może on zostać użyty do siłowego wcielenia do Chin Tajwanu, uważanego przez Pekin za jego prowincję nielegalnie oderwaną od macierzy.
Celem Xi jest w związku z tym uzyskanie od Bidena zapewnień, że pozostanie wierny zasadzie zadeklarowanej 42 lata temu przez Waszyngton polityki „jednych Chin”, tak jak ją Pekin rozumie, czyli uzna jego prawo do wchłonięcia Tajwanu. W układzie z 1979 r. USA cofnęły uznanie Tajwanu za niepodległe państwo i stwierdziły, że ChRL jest „jednym legalnym rządem Chin”. Nie „uznały” jednak, a jedynie „przyjęły do wiadomości” zwierzchność nad Tajwanem – tak brzmią sformułowania tekstu tego układu, zawartego z Pekinem przez administrację prezydenta Cartera.
Niejasność ta wyraża się w doktrynie „strategicznej dwuznaczności”, przez którą Tajwan nie może jednostronnie proklamować niepodległości, ale co odstrasza Pekin przed jego siłowym wcieleniem. W praktyce oznacza to, że nie wiadomo ostatecznie, co dokładnie USA zrobią w razie chińskiej inwazji na wyspę. Ustawa Kongresu zobowiązuje prezydenta do pomocy wojskowej wystarczającej do obrony Tajwanu.
USA–Chiny. Nie będzie odwilży
Wirtualne spotkanie Xi i Bidena miało sprawić, by nie doszło, przynajmniej w najbliższym czasie, do zbrojnej chińsko-amerykańskiej konfrontacji. Celem szczytu była stabilizacja stosunków. Oba supermocarstwa chcą zapobiec starciu niejako przez przypadek, w wyniku trudnej do opanowania eskalacji napięcia lub zwykłej pomyłki. W przygotowawczych rozmowach przed szczytem ustalono, że istnieją wciąż płaszczyzny możliwej współpracy, np. w zapobieganiu proliferacji broni nuklearnej albo walki z międzynarodowym terroryzmem. Padły też deklaracje wspólnych działań na rzecz powstrzymania katastrofalnych zmian klimatu. Po okresie zaostrzonego napięcia, jak w czasie rozmów szefów dyplomacji obu krajów w marcu na Alasce, gdzie doszło do publicznej kłótni, Waszyngton i Pekin tonują antagonistyczną retorykę.
Jest oczywiste, że ani Chiny, ani USA, nie chcą wojny. Skorzystaliby na niej tylko inni, np. Rosja, zainteresowana osłabianiem Ameryki. Wojna w Azji Wschodniej mogłaby też odwrócić uwagę od agresywnych poczynań Moskwy wobec Ukrainy i całej Europy Wschodniej. To, co mówi Putin w rozmowach z Xi Jinpingiem, jest nie mniej ważne i ciekawe od przebiegu chińsko-amerykańskiego szczytu.
W ogłoszonym po nim komunikacie Biały Dom wymienił wszystkie wspomniane wyżej wątki konfliktu między krajami jako tematy rozmowy. Wyraźnie jednak widać, że nie doszło do zbliżenia stanowisk w żadnej sprawie. W komunikacie znalazło się nawet zdanie sugerujące, że odwilży we wzajemnych stosunkach nie będzie: „Stany Zjednoczone stanowczo sprzeciwiają się jednostronnym wysiłkom na rzecz zmiany status quo albo podważenia stabilizacji w Cieśninie Tajwańskiej”.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.