How Spider-Man Saved Hollywood’s Honor

<--

Jak Spider-Man uratował honor Hollywood

W komiksach i filmach Spider-Man wielokrotnie ratował Nowy Jork – ba, cały świat – przed złem. W tym roku przy okazji ocalił amerykański box office.

Nie dał rady James Bond, nie dali rady ani „Szybcy i wściekli 9”, ani „Diuna”, ale wreszcie Spider-Man wspiął się na szczyt. „Spider-Man: Bez drogi do domu”, kolejna odsłona przebojowej franczyzy Marvel Cinematic Universe, jako pierwszy kinowy film od czasu wybuchu pandemii przekroczył magiczną barierę miliarda dolarów globalnych wpływów (poprzedni film, któremu się to udało, czyli „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”, trafił na ekrany w 2019 r.), bijąc przy okazji kilka mniejszych rekordów finansowych.

W czasach covidu to nie lada osiągnięcie: nawet największe hollywoodzkie hity z trudem odrabiały koszty produkcji. Niektóre filmy trafiały bezpośrednio do serwisów streamingowych, inne miały równoczesną premierę kinową i VOD, a część potencjalnych przebojów – jak „Top Gun: Maverick”, sequel kultowego przeboju z lat 80. z Tomem Cruise’em w roli głównej – została przesunięta dopiero na przyszły rok.

„Spider-Man”. Symboliczny triumf

Sukces nowego filmu o Spider-Manie przyniósł więc wielkim amerykańskim studiom szansę na odbudowę. Powolną i niepewną (szybko rozprzestrzeniający się wariant omikron sprawił, że w wielu krajach wracają restrykcje i lockdowny, więc zamykane są również kina), ale pozwalającą patrzeć w przyszłość może jeszcze nie z optymizmem, lecz z nadzieją. To także triumf symboliczny. Ubiegły rok okazał się dla Hollywood finansową katastrofą, a jej przypieczętowaniem była dominacja azjatyckiego kina w światowym box office: na pierwszym miejscu znalazła się japońska animacja „Demon Slayer: Mugen Train” (z niezbyt imponującym w globalnej skali wynikiem 500 mln dol. wpływów), drugie i trzecie miejsce należały do chińskich superprodukcji, a łącznie w czołowej dziesiątce najlepiej zarabiających filmów roku znalazło się aż sześć obrazów z Azji. Sytuacja bez precedensu, choć jeszcze niedawno zanosiło się, że w tym roku będzie podobnie.

Przed premierą „Spider-Mana” najbardziej kasowym filmem była „Bitwa nad jeziorem Chosin”, propagandowe kino batalistyczne opowiadające o zwycięstwie chińskich żołnierzy nad Amerykanami podczas wojny koreańskiej, która zarobiła 900 mln dol. Film zrealizowany przez czołowych chińskich reżyserów (Chen Kaige, Tsui Hark, Dante Lam) i tak zdążył zapisać się w historii kina jako najdroższa produkcja w dziejach Państwa Środka i najbardziej dochodowy film nieanglojęzyczny, choć poza azjatyckim rynkiem furory rzecz jasna nie zrobił. I gdy wydawało się, że po raz drugi z rzędu w box office królować będzie film z Azji (na drugim miejscu, z wynikiem 841 mln dol., znajdowała się wówczas chińska komedia „Cześć mamo”, dopiero trzeci był nowy Bond „Nie czas umierać” z dochodem w wysokości 774 mln dol.), z odsieczą przybył Spider-Man.

Zaskoczenie? I tak, i nie. Filmy z cyklu Marvel Cinematic Universe – których częścią jest seria o Spider-Manie – niezmiennie cieszą się olbrzymią popularnością. Razem zarobiły na świecie prawie 25 mld dol. „Bez drogi do domu” to już czwarty w tym roku tytuł, który trafił na ekrany w ramach MCU – po „Czarnej Wdowie”, „Shang-Chi i legendzie dziesięciu pierścieni” oraz „Eternals”. Te jednak nie spełniły finansowych oczekiwań, może dlatego, że publiczność nie była gotowa wybrać się do kin na opowieści o superbohaterach z drugiej ligi, zaś „Czarna Wdowa” ze Scarlett Johansson w roli głównej była również dostępna w serwisie Disney+. Dopiero „Spider-Man” sprawił, że widzowie ruszyli tłumnie do kin, i to mimo narastającej kolejnej fali koronawirusa.

Bohater taki jak ty

Spider-Man, czyli „w cywilu” nastolatek Peter Parker, który zyskał nadludzką moc po ukąszeniu przez radioaktywnego pająka, zawsze należał do najpopularniejszych postaci komiksowego uniwersum wydawnictwa Marvel. Jego przygody, stworzone przez scenarzystę Stana Lee oraz rysownika Steve’a Ditko, pojawiły się po raz pierwszy na łamach magazynu „Amazing Fantasy” w 1962 r. i od tamtej pory publikowane są bez przerwy. Czytelnicy pokochali Petera Parkera, bo choć był obdarzony niezwykłą siłą i sprawnością, miał problemy takie jak oni: borykał się ze szkolnymi kłopotami, zakochiwał bez pamięci w pięknych koleżankach, ale żeby zabierać je na randki, musiał dorabiać jako fotograf pracujący dla nowojorskiego brukowca. Wynajmowanie mieszkania, opieka nad sędziwą ciotką i próby wiązania końca z końcem były tak samo istotną częścią jego życia co walka z potężnymi wrogami, z reguły nieświadomymi tego, że pod maską superbohatera ukrywa się pełen kompleksów młodzieniec.

Ten schemat działał w komiksach, sprawdził się również w kinie. Zwłaszcza we współczesnych ekranizacjach przygód Spider-Mana: nakręconej w latach 2002–07 trylogii Sama Raimiego (główną rolę grał tam Tobey Maguire), w dwóch częściach „The Amazing Spider-Man” (2012–14 z Andrew Garfieldem w roli Petera) oraz w najnowszej serii, tej realizowanej w ramach Marvel Cinematic Universe, z Tomem Hollandem przed kamerą. I choć laikowi mogłoby się wydawać, że coś za dużo tych Spider-Manów w ostatnich latach, to „Bez drogi do domu” spina te wszystkie opowieści w całość. Film korzysta bowiem z popularnej w komiksach Marvela koncepcji multiwersum: wielu istniejących równolegle światów, w których pojawiają się różne wersje tych samych postaci. Spider-Manowie Maguire’a, Garfielda i Hollanda (a w domyśle także wielu innych) funkcjonują więc na tych samych prawach, tyle że każdy w swoim świecie.

I czasami te równoległe światy z różnych powodów się przenikają, a między ich mieszkańcami dochodzi do interakcji. Stąd w „Bez drogi do domu” pojawiają się złoczyńcy z poprzednich filmowych serii (m.in. Willem Dafoe jako Zielony Goblin, Alfred Molina jako Doktor Octopus i Jamie Foxx jako Elektro), a także dochodzi do spotkania trzech Spider-Manów, którzy muszą ze sobą współpracować, żeby naprawić porządek rzeczy (więcej szczegółów na temat fabuły można znaleźć w recenzji). Jeśli nawet brzmi to skomplikowanie, film Jona Wattsa całą ideę multiwersum wykłada klarownie, z animuszem i sporą dawką humoru. Zresztą kto widział nagrodzoną Oscarem animację „Spider-Man Uniwersum”, wie, że to możliwe.

Rozrywka, która daje ukojenie

Sama koncepcja multiwersum to na pewno za mało, żeby przyciągnąć widzów do kin (nie licząc bez wątpienia licznych wielbicieli komiksowego oryginału). Ale „Spider-Man” ma wszystko, czego należałoby oczekiwać od komercyjnego przeboju: gwiazdorską obsadę, świetne tempo, humor, emocje i przesłanie odmierzane we właściwych proporcjach. Na dodatek reżyser umiejętnie gra na sentymentach widzów: najmłodsi dostają wspaniałą przygodę, ich rodzice mają szansę przypomnieć sobie, jak sami bawili się na filmach z Tobeyem Maguire’em dwie dekady temu. I być może to była rozrywka, jakiej potrzebowali zmęczeni trwającą już prawie od dwóch lat pandemią: nie filozoficznej (i wybitnej) „Diuny”, nie gorzkiego Bonda, nie całkowicie odklejonych od rzeczywistości „Szybkich i wściekłych”, ale właśnie Spider-Mana, bohatera takiego samego jak oni (dziś lub przed laty).

Na dodatek ważnym elementem fabuły jest próba poradzenia sobie ze stratą, co w dzisiejszych czasach jest doświadczeniem coraz bardziej powszechnym, oraz nadzieja na naprawę świata, który niczym u Szekspira „wyszedł z formy”. W „Spider-Manie” są superbohaterowie i równoległe rzeczywistości, jest magia i kosmiczna technologia, a jednak ten naładowany atrakcjami, barwny, komiksowy rollercoaster niczym w zwierciadle odbija problemy i marzenia widzów.

About this publication