The Diaper Effect: Why Is War with China Inevitable?*

<--

Do następnej wielkiej wojny może pchnąć nie poczucie siły, tylko słabości – swojej i potencjalnego rywala. Chiny zbliżają się do tego momentu.

Stało się. W nowym roku – pierwszy raz w historii – producenci artykułów higienicznych wypuszczą na chiński rynek więcej pieluch dla seniorów niż dla niemowlaków. Ma to oczywiście związek z rewolucją, o której demografowie mówią od lat, a która prawdopodobnie nastąpi już w 2022 r. – największe społeczeństwo świata zacznie się kurczyć i do 2050 r. zniknie co najmniej 365 mln Chińczyków. A według raportu CLSA, jednej z największych grup inwestycyjnych świata, chiński rynek pieluch dla seniorów, wart dziś mniej niż miliard dolarów, w osiem lat urośnie 16-krotnie.

Zmiana będzie pod wieloma względami dramatyczna. Według kolejnego bankowego raportu (Natixis) za 30 lat seniorem (65+) będzie co czwarty Chińczyk, podczas gdy w 2020 r. był nim zaledwie co 10. Banki są bardzo zainteresowane tą rewolucją, bo widzą w niej ogromne możliwości inwestycyjne, od wspomnianego biznesu higienicznego, poprzez agencje opiekunów, domy dla seniorów, na zakładach pogrzebowych i usługach cmentarnych kończąc. W zeszłym roku pierwszy raz w historii umarło ponad 10 mln Chińczyków, a średnia cena miejsca na pekińskich cmentarzach przekroczyła równowartość 50 tys. zł.

Czy to wszystko oznacza, że będzie wojna? W 1960 r. amerykański matematyk i meteorolog Edward Lorenz próbował przewidzieć pogodę. I doszedł do niezbyt zaskakującego wniosku, że w okresie dłuższym niż kilka dni jest to w zasadzie niemożliwe. Nazwał tę osobliwość „wrażliwością na warunki początkowe”, ale szerzej jest znana jako efekt motyla – okoliczność pozornie bez związku może mieć fundamentalny wpływ na przyszłość.

Właśnie na efekt motyla – czy raczej efekt pieluchy – powołują się autorzy jednej z najciekawszych książek mijającego roku. Michael Beckley z Tufts University i Hal Brands z Johns Hopkins University w „Danger Zone: The Coming Conflict with China” (Strefa zagrożenia: Nadchodzący konflikt z Chinami”) przekonują, że to właśnie zapaść demograficzna Chin, wywołana generalną modernizacją społeczną, ale przede wszystkim radykalną polityką ograniczania urodzeń, będzie w najbliższych latach największym zagrożeniem dla światowego pokoju.

1.

W ostatnich miesiącach można było odnieść wrażenie, że Ameryka Joe Bidena wycofuje się z roli gwaranta liberalnego porządku świata. A kolejne autorytarne reżimy właśnie testują, jak głęboki jest ten odwrót. Rosja gromadzi wojsko przy granicy z Ukrainą i prowokuje kolejne kryzysy u swoich granic. Chiny coraz śmielej poczynają sobie wokół Tajwanu i testują broń supersoniczną na ogromnych makietach amerykańskich lotniskowców. Iran pod nowym przywództwem postawił zaporowe warunki powrotu do międzynarodowej umowy nuklearnej z 2015 r. i prawdopodobnie wykorzystuje ten czas na budowę bomby atomowej.

Jednocześnie Ameryka coraz rzadziej sięga po siłę w polityce międzynarodowej i rzeczywiście cofa się, czego symbolem jest Afganistan. Takie globalne samoograniczenie w Waszyngtonie popierają zarówno gołębie, jak i jastrzębie polityki zagranicznej. Ci pierwsi przekonują, że Ameryka, próbując odgrywać rolę światowego policjanta, dała się wciągnąć w wojny nie do wygrania. Jastrzębie z kolei są zdania, że wycofanie się z szerokiego świata jest niezbędne, aby skupić się na tym, co najważniejsze: nadchodzącym konflikcie z Chinami.

Obie frakcje z odmiennych pozycji dochodzą więc do tego samego wniosku. A to z jednej strony zaczyna niepokoić sojuszników, a z drugiej – prowokować rywali. – Według Chińczyków Biden jest bardzo słabym prezydentem, a będzie jeszcze słabnąć – uważa Anthony Cordesman z amerykańskiego Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych. – Niemal otwarcie mówią o tym chińscy dyplomaci. Zresztą podobnie jak rosyjscy. Cordesman twierdzi jednak, że Chiny i Rosja mogą się przeliczyć.

W 1950 r. Związek Radziecki i jego północnokoreański sojusznik przeliczyli się, gdy sekretarz stanu USA Dean Acheson nie zaliczył Korei Południowej do amerykańskiego „obronnego perymetru” w Azji, co skończyło się krwawą wojną, w której Waszyngton nie odpuścił. Podobnie było w 1990 r., gdy ambasador USA w Iraku powiedział Saddamowi Husajnowi, że „Ameryka nie ma zdania w sprawie wewnątrzarabskich konfliktów”. Husajn uznał to za przejaw słabości oraz brak zainteresowania i uderzył na Kuwejt, z fatalnym dla siebie skutkiem.

Ciekawie pisze o tym w swojej starej (2007 r.) książce „Dangerous Nation” (Niebezpieczny naród) Robert Kagan, głośny amerykański politolog, jeden z naczelnych neokonserwatystów. Jego zdaniem USA może zbyt często pakuje się w niepotrzebne konflikty i dokonuje w ten sposób samookaleczenia. Ale jego potencjalni rywale mogą popełnić zgubną w skutkach pomyłkę i pomylić przejściową „geopolityczną drzemkę” Ameryki z domniemanym triumfem amerykańskiego izolacjonizmu. Prezydent Biden z pewnością nie jest typowym jastrzębiem w polityce zagranicznej, ale chętnie nim zostanie, jeśli okaże się, że sami Amerykanie zapragną krwi, tak jak po zamachach z 11 września 2001 r.

Warto pamiętać, że Waszyngton wciąż dysponuje wyraźnie mocniejszymi siłami zbrojnymi niż Chiny czy Rosja, że amerykańscy żołnierze biją na głowę doświadczeniem potencjalnych rywali – żaden kraj nie brał udziału w tylu konfliktach. W porównaniu z innymi demokracjami Amerykanie to wciąż Kaganowskie „wojenne społeczeństwo”, niebezpieczny naród.

2.

Sytuacja, w której znajduje się dziś Ameryka, jest jednak pod wieloma względami bezprecedensowa. Doszło do „koniunkcji łotrowskich reżimów”, jak pisał niedawno Gideon Rachman w „Financial Times”. Trudno tu mówić o formalnym sojuszu Rosji, Chin i Iranu. Ale – jak to określa Rachman – zarysowała się „wspólnota perspektywy i wrażliwości”.

Wszystkie te trzy reżimy regularnie alarmują, że Waszyngton chciałby je obalić. Wszystkie trzy mają adekwatne do swojej pozycji plany mocarstwowe dotyczące własnej okolicy. I wszystkie podkreślają „nierozerwalne” związki z ludnością w krajach sąsiednich (oraz konieczność obrony jej interesów). Chiny chcą wyzwolić Chińczyków „więzionych” przez tajwański reżim. Putin grzmi o „ludobójstwie”, jakiego Ukraina dopuszcza się na swoich rosyjskojęzycznych obywatelach. A Teheran chce bronić szyitów na całym Bliskim Wschodzie, nawet wbrew ich woli.

Wyjątkowość sytuacji polega również na tym, że Moskwa i Pekin przez dekady trzymały się z dala od siebie. Ale dziś, gdy sypie się stary porządek świata, oba mocarstwa zyskały wspólny interes w ograniczaniu amerykańskich wpływów i ekonomicznej prosperity. Przeprowadzają coraz więcej wspólnych ćwiczeń wojskowych, ostatnio w październiku na Morzu Japońskim. Rosyjskie i chińskie samoloty wojskowe regularnie naruszają przestrzeń powietrzną Korei Południowej. Rosjanie w ostatnich latach biją rekordy eksportu sprzętu wojskowego do Chin.

Oba te kraje nie potrzebują formalnego sojuszu, aby ograniczać amerykańskie wpływy. Wystarczy, że jednocześnie doprowadzą do dwóch niezwiązanych ze sobą kryzysów po przeciwnych stronach świata. – Każdy kryzys wywołany przez Władimira Putina wokół ukraińskich granic działa na korzyść Xi Jinpinga, który chce „odzyskać” Tajwan – bo odciąga stamtąd amerykańską uwagę. To działa w obie strony: jeśli chińscy żołnierze znów zaczną strzelać na granicy z Indiami, Putin może uznać, że to dobry moment do ataku na Ukrainę – uważa Wess Mitchell, były zastępca sekretarza stanu USA ds. Eurazji. – Obawiam się, że teraz brakuje już tylko zapalnika.

3.

I tu wracamy do efektu pieluchy. Do pierwszej dekady XXI w. Chiny były w zasadzie samowystarczalne, jeśli chodzi o żywność, energię i wodę. Miały też doskonały stosunek obywateli w wieku produkcyjnym do emerytów – 10 do 1 (na Zachodzie to 5 do 1). Z początkiem wieku i wraz z przyjęciem do Światowej Organizacji Handlu zagraniczne rynki stanęły przed Chinami otworem. Ameryka łudziła się, że wciągnięcie Chin do międzynarodowych struktur gospodarczych zapewni „wieczny pokój” na świecie.

Ale mniej więcej od 20 lat wszystkie te czynniki w przypadku Chin wyglądają coraz gorzej. Kraj nie jest już samowystarczalny żywieniowo, energetycznie, wodnie – stał się największym importerem surowców na świecie. Jak wskazują Michael Beckley i Hal Brands we wspomnianej już książce „Danger Zone”, powołując się m.in. na analizy banku DBS, dziś wyprodukowanie w Chinach statystycznej jednostki wartości jest trzy razy droższe niż na początku wieku. Przede wszystkim jednak kraj ten czeka w najbliższych latach demograficzne tsunami.

W makroekonomii od lat karierę robi powiedzenie, że „demografia jest przeznaczeniem”. Idea jest prosta: jeśli twoja gospodarka może liczyć na stały dopływ nowej siły roboczej – czy to krajowej, czy z importu – nie ma się czym martwić. Konsumpcja, inwestycje i wpływy podatkowe pozostaną na odpowiednim poziomie. I odwrotnie – jeśli gospodarce zacznie brakować ludzi w wieku produkcyjnym, to czekają ją poważne problemy: nie tylko niższy wzrost PKB czy kryzys finansów państwa, ale przede wszystkim zapaść systemu emerytalnego, bo coraz mniej pracujących będzie musiało utrzymywać coraz więcej niepracujących.

Według ONZ Chiny do 2050 r. stracą 200 mln obywateli, czyli populację dzisiejszej Nigerii. WHO prognozuje, że w tym czasie Pekin będzie musiał zwiększyć wydatki na opiekę zdrowia i system ubezpieczeń społecznych z obecnych 10 proc. PKB do 30 proc., aby uchronić błyskawicznie rosnącą armię seniorów od głodu i chorób. Ale warto też przyjrzeć się prognozom banków inwestycyjnych, które ryzykują własne pieniądze. Simon Powell, guru od big data, który dziś pracuje dla banku Jefferies, uważa, że prognozy ONZ są już nieaktualne i Chiny zaliczą swój populacyjny pik już w 2022 r., a za trzy lata liczba zgonów przewyższy liczbę narodzin o 6 mln.

Jednocześnie z powodów ideologicznych władze stopniowo demontują silnik, który dał Chinom całe dekady szybkiego rozwoju – zliberalizowaną gospodarkę. Zgodnie z rządowymi regulacjami kapitał coraz szerzej płynie z prężnego prywatnego sektora do wielkich państwowych molochów, przedsiębiorstw zombie – takich jak niedawny bankrut deweloper Evergrande – gdzie czynniki polityczne biorą górę nad ekonomicznymi. A wszystko to polewane jest sosem nieomylności przewodniczącego Xi oraz zagłuszane wielką kampanią antykorupcyjną, wykorzystywaną do eliminacji politycznych przeciwników.

Efekty widać już wyraźnie w liczbach. W wydanym ponad dekadę temu bestsellerze „Czerwony kapitalizm” Carl Walter i Fraser Howie postawili tezę, że Chiny – biorąc pod uwagę strukturę i potrzeby społeczne – muszą się rozwijać w tempie co najmniej 7 proc. PKB rocznie, aby uniknąć społecznych niepokojów. Oficjalnie wskaźnik ten w Chinach zapadł się z 14 proc. w 2007 r. do 6 proc. w 2019 r., ale według niezależnych analiz spadł do zaledwie 2 proc. Pandemiczny 2020 r. Chiny skończyły już oficjalnie z 2-proc. wzrostem.

Które mocarstwo w takich okolicznościach poszłoby na wojnę? Odpowiedź wcale nie jest oczywista.

4.

Dominującą dziś opowieścią geopolityczną jest ta o słabnącym hegemonie i rosnącym w siłę pretendencie. Pretendent rozpycha się, łamiąc porządek ustanowiony przez hegemona (i ustanawia własny). Hegemon, szczególnie ten odzwyczajony od bezpośredniej rywalizacji, zazwyczaj przegapia moment, w którym mógłby jeszcze stosunkowo małym kosztem poskromić pretendenta. Relacje stają się napięte, po obu stronach rodzi się niepewność. Gdy „linie mocy” się przetną – obiektywnie lub subiektywnie – wielka wojna staje się nieunikniona.

Tako rzecze Tukidydes, który próbował generalizować wnioski z konfliktu między Spartą (hegemonem) i Atenami (pretendentem), aby opisać mechanikę wielkich konfliktów. Tę opowieść pod hasłem pułapki Tukidydesa reanimuje dziś znany harvardzki politolog Graham Allison i jego zwolennicy, aby wytłumaczyć współczesne relacje między USA (hegemonem) i Chinami (pretendentem). Według Allisona w aktualnym przykładzie „linie mocy” mogą się przeciąć już w każdej chwili.

Beckley i Brands twierdzą jednak, że w przypadku rywalizacji Ameryki i Chin mechanizm pułapki Tukidydesa zawiedzie, bo jego zwolennicy błędnie rozumieją chińską perspektywę. Do wielkiej wojny może dojść nie z powodu wzrostu chińskiej potęgi, ale w reakcji na groźbę jej rychłego spadku. Szczególnie w połączeniu z mylnym wrażeniem o amerykańskiej słabości.

Wielu badaczy porównuje dzisiejszą rywalizację USA i Chin z tą niemiecko-brytyjską sprzed pierwszej wojny światowej. W obu przypadkach autokratyczny pretendent próbuje wywrócić międzynarodowy porządek ustanowiony przez liberalnego hegemona. O czym jednak nie zawsze się wspomina, do wybuchu Wielkiej Wojny doszło niedługo po tym, gdy okrążone wrogimi sojuszami Niemcy uznały, że nie będą już w lepszej sytuacji: Rosja zaczynała górować ekonomicznie, Wielka Brytania i Francja domykały morską blokadę Niemiec, a Austro-Węgry, ich główny sojusznik, tonęły w etnicznych konfliktach. Właśnie w takich okolicznościach Berlin zdecydował się na wojnę.

Pretendent, który ma w perspektywie dalszy wzrost, z oczywistych względów rozpycha się i niepokoi hegemona. Ale dlaczego miałby go atakować, skoro czas działa na jego korzyść? I odwrotnie: ambitne państwo, które buduje swoją międzynarodową pozycję, wpada w kłopoty. Wyczerpuje się jego model rozwoju, gospodarka zwalnia, seniorzy kupują więcej pieluch niż rodzice niemowląt. Na zewnątrz jeszcze tego tak nie widać, ale władze państwa już zdają sobie sprawę, że właśnie osiągnęło ono swoje maksimum i wkrótce zacznie się zwijać.

Atmosfera nadziei wyparowuje, rośnie poczucie niepewności jutra. W takim momencie pretendent może zareagować w myśl zasady: teraz albo nigdy.

About this publication