Gdyby Ameryka była tak słaba, jak jeszcze rok temu wieszczyli jej krytycy, Ukraińcy ponieśliby klęskę. A w tej wojnie Waszyngton bije nie tylko w Rosję, ale też pośrednio w Chiny.
Ameryka uratowała Ukrainę przed upadkiem. Bez jej politycznej i wojskowej mocy być może Ukraina byłaby zdolna bronić się przez miesiąc. Bez prezydenta Joe Bidena padłaby ofiarą europejskiego stuporu w obliczu kryzysu energetycznego. Bez amerykańskiej broni i amunicji otrzymałaby może trochę sprzętu postradzieckiego od Polski, Litwy i Estonii i przedłużyła swoją agonię. Ale ostatecznie by upadła.
Ameryka wsparła Ukrainę w zmaganiu z przeciwnikiem potężniejszym, bardziej okrutnym i nieskłonnym do negocjacji. Jak żadna z wojen ostatnich dekad obecne starcie nie ma odcieni moralnych: Moskwa jest bezprawnym agresorem, a Kijów się broni. Niuansów doszukują się tylko profesorowie stosunków międzynarodowych, tzw. realiści ofensywni, albo gwiazdy rocka i internetu.
Ci pierwsi twierdzą, że to Rosja została zmuszona do obrony przed ekspansją NATO. Ci drudzy, bezpretensjonalni pacyfiści, pragną pokoju kosztem Ukrainy. Profesor John Mearsheimer podaje rękę Elonowi Muskowi i obaj radzą Ukrainie, by się poddała i zaakceptowała los państwa „pomiędzy”, bo światu grozi jeszcze większa wojna.
Po końcu historii
Amerykańskie zaangażowanie w obronę Ukrainy zgodne jest z rolą, jaką Stany obrały dla siebie niemal od początku XX w. – herolda sprawiedliwości międzynarodowej, obrońcy demokracji i „dobroczynnego imperium”. W bardziej cynicznej interpretacji są to imperialne cele, które Ameryka realizuje poprzez skłanianie innych do przyjęcia swoich wzorców państwa. Czasem wyzwalając z opresji, a czasem samemu dokonując opresji. Zawsze w zgodzie z poczuciem misji, charakterystycznym dla państwa świadomie założonego przez grupę oświeconych mężczyzn w 1776 r.
Ten mesjanizm kazał Ameryce wejść do wojny w Europie w 1917 r. A kiedy na Starym Kontynencie zapanowały ideologie komunizmu i nazizmu, Ameryka odpowiedziała na nie demokracją, wolnością i wolnym rynkiem oraz ich instytucjami: ONZ, Bankiem Światowym i integracją europejską, która pod jej patronatem przybrała formę Unii Europejskiej. Szczytem potęgi USA było wygrane starcie woli i dyplomacji ze Związkiem Radzieckim w kryzysie kubańskim w 1962 r.
Trzy dekady później przyszło zwycięstwo Ameryki obwołane „końcem historii”. Do wyobraźni wielu ludzi przemawiał symboliczny los Polski pod amerykańskimi skrzydłami: od upadłego państwa członkowskiego Układu Warszawskiego do początkowo trwałej demokracji i członkostwa w NATO.
W kolejnych po 1990 r. dekadach amerykańska „dobroczynność” zamieniła się w hybris, dumę mocarstwa wolnego od ograniczeń. Kiedy imperium pozbawione zostało wyzwań podzielonego między bloki świata, próbowało odgrywać już nie rolę mocarstwa, ale „policjanta światowego” w drobnych konfliktach w Afryce, na Bałkanach albo gromiąc raz za razem armię Saddama Husajna. Na początku XXI w. Amerykę na 20 lat ogarnął strach przed terrorystami, których knowań nawet potężny wywiad amerykański nie umiał odkryć i im zapobiec.
Czas Donalda Trumpa był na swój sposób odkrywczy, choć nie ozdrowieńczy: ujawniał słabości przekonania, że Ameryka jest wyjątkowa na tle innych mocarstw. Trump jako pierwszy amerykański prezydent publicznie zauważył, że „wcale nie jesteśmy lepsi”, i chwalił autokratów z Węgier, Polski i Brazylii, sam bywając dla nich wzorcem.
Ameryka w czasie próby zamachu stanu 6 stycznia 2021 r. okazała się taka sama jak inne państwa w okresach cywilizacyjnego zamroczenia. Kapitol – symbol nowego Rzymu – został zaatakowany przez tłum, w którym szedł człowiek w rogatej czapce Wizygota, niczym barbarzyńca szturmujący starożytne imperium w 410 r. Republika wydawała się osuwać w chaos. Amerykańscy intelektualiści bez poczucia przesady pisali o grożącej USA wojnie domowej.
Jak upadają imperia
Moskwa i Pekin jednocześnie przekonywały, że Ameryka się cofa. Zawiodła przecież swoich sojuszników w Syrii, Afganistanie, w północnej Afryce i potrafi jedynie pouczać. 4 lutego tego roku prezydenci Władimir Putin i Xi Jinping pouczyli za to świat, że ich „przyjaźń nie ma granic”. Trzy tygodnie później rosyjskie czołgi wjechały do Ukrainy. Ameryka zdawała się zdolna jedynie do zaoferowania ewakuacji prezydentowi Wołodymyrowi Zełenskiemu. Tak jak rok temu wywiozła z upadającego Kabulu Aszrafa Ghaniego, tchórza-prezydenta Afganistanu.
Jednak wszyscy się przeliczyli. Ani Zełenski nie chciał uciekać, ani Rosjanie nie byli tacy potężni, ani przyjaźń Pekinu nie okazała się taka mocna. Pół roku wcześniej zdarzyło się coś bezprecedensowego: wywiad amerykański nie pomylił się w ostrzeżeniach przed wojną. Pomylili się za to sceptyczni wobec roli USA w Europie sojusznicy. Zlekceważyli ostrzeżenia, widząc w amerykańskich naciskach na Putina w 2021 r. niepotrzebną grę. Najbardziej nawet antyrosyjskie Wielka Brytania i Polska nie dawały wiary ostrzeżeniom niemal do końca stycznia. Władze Ukrainy również wydawały się niewzruszone groźbami. Atak Putina był po prostu nieracjonalny.
Napaść rosyjska okazała się aktem imperialnym, próbą nagięcia woli słabszego sąsiada do woli hegemona. Moskwa szybko uzupełniła swoje akcje wojskowe groźbami atomowymi, które zrazu zostały zbyte przez Amerykę milczeniem. Jednak wojna okazała się nie tylko błędem moralnym Putina. Opór Ukraińców ujawnił, że była też błędem niedocenienia przeciwnika i zawyżonej oceny własnych sił. Zełenski i jego żołnierze słusznie stali się bohaterami zachodniej wyobraźni.
Ale nie przetrwaliby długo bez prezydenta Bidena. I bez woli Ameryki do podjęcia konfrontacji z… Chinami.
Za mało chińskich głowic
Biden zauważył najwyraźniej, że Chiny, owszem, wzrastają gospodarczo, mają przewagę demograficzną i nadrabiają w przyspieszonym tempie niedostatki innowacyjności i technologii. Mają wielkie cele i ambicje globalne, choć na początek chciałyby po prostu wchłonąć niewielki Tajwan.
Przed nimi jednak wrażliwy czas, około dekady, może 15 lat atomowej słabości. Posiadając zaledwie jakieś 300 głowic, Chiny nie mogą myśleć o rzuceniu wyzwania militarnego Ameryce, która z obrony Tajwanu uczyniła symbol swojej dominacji i patronatu nad tą częścią Azji. Chiny mogą myśleć o zajmowaniu Tajwanu dopiero wtedy, kiedy również będą miały tysiące głowic gwarantujących powodzenie desantu morskiego na wyspę.
Za to Rosjanie mają ich tysiące, o mocach rozpiętych między kilkoma kilotonami w pociskach artyleryjskich do dziesiątek megaton w wielogłowicowych pociskach międzykontynentalnych. I całą tę siłę mogą wykorzystać jako parasol dla ochrony drobnej chińskiej ambicji terytorialnej, jaką jest zamiar zajęcia Tajwanu. Tak jak drobną ambicją terytorialną Rosji stało się zagarnięcie przynajmniej części Ukrainy. Mocarstwom nuklearnym takie agresje powinny uchodzić na sucho.
Pomoc Ameryki dla Kijowa to więc nie tylko patronat mocarstwa amerykańskiego nad Ukrainą, niezbyt silnym państwem, w imię demokracji, ale też konfrontacja, która wytyczy bieg spraw świata na wiele następnych dekad, może na cały XXI w.
Dużo mówiło się o tym niedawno na odbywającym się w polskiej stolicy Warsaw Security Forum. Wśród przemówień i deklaracji jej amerykańskich uczestników nie było chyba ani jednego, w którym nie padłoby słowo Chiny. Amerykanie nabrali zwyczaju, że zaczynają mówić o Ukrainie i płynnie przechodzą do Chin.
Jeśli wsłuchać się w trwającą w USA kampanię wyborczą przed listopadowymi wyborami do Kongresu, to Chiny są na ustach niemal całej Partii Republikańskiej, liczącej na odebranie Demokratom przynajmniej przewagi w Izbie Reprezentantów. Republikanie głoszą, że Ukraina odbiera Ameryce zasoby niezbędne do starcia z Chinami. A eksperci, jak były podsekretarz obrony Elbridge Colby, przekonują, że interesy Ameryki w Europie są ważne, ale „nie egzystencjalne”. Colby dodaje, że to Tajwan leży w amerykańskiej strefie obronnej, a nie Ukraina.
„Chińskie zagrożenie” zaczyna przypominać zimnowojenne lęki Amerykanów przed światową dominacją komunistów radzieckich i chińskich. Na miliony chińskich żołnierzy czekających przy granicy z Koreą bombę atomową chciał zrzucać gen. Douglas MacArthur, którego przytomny prezydent Harry Truman odsunął za tę propozycję od dowodzenia. W latach 70. te lęki rozładowali prezydent Richard Nixon i szef dyplomacji Henry Kissinger, którzy fortelem dyplomatycznym umocnili Pekin w poczuciu samodzielności, bez oglądania się na Moskwę. Utorowali w ten sposób drogę Ronaldowi Reaganowi do pokonania osamotnionej Moskwy w zimnej wojnie. Podjęta przez Pekin decyzja o własnej drodze zaowocowała 50 lat później niemal nieograniczonym wzrostem Chin. Poza bombami atomowymi mają wszystko, by grać z Ameryką jak równy z równym.
Błędy Rosji drażnią Chiny
Wojna Rosji z Ukrainą, nikczemna i zła, jest przede wszystkim strategicznie błędna. Stała się dla Ameryki i Bidena okazją do odtworzenia zimnowojennego manewru między Rosją a Chinami, tym razem z odwróconymi rolami. Wtedy Rosja była silna, a wyjęcie Chin z sojuszu ją osłabiało. Teraz Rosję trzeba tak osłabić, by silne Chiny przestały się cieszyć rosyjskim atomowym parasolem ochronnym. „Rosja osłabiona” – te słowa wypowiedział szef Pentagonu Lloyd Austin w kwietniu, niedługo po tym, kiedy wojska Putina poniosły strategiczną porażkę, wycofując się spod Kijowa.
Jakże naiwne okazało się wcześniejsze „strategizowanie” prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który w 2019 r. przekonywał bez skutku Putina, by dołączył do Zachodu przeciwko Chinom. Jedna tylko intuicja Macrona może się okazać słuszna: osłabioną Rosję Chiny podporządkują sobie gospodarczo.
Putin wydawał się naprawdę przejęty niedawno na spotkaniu z Xi Jinpingiem, któremu musiał się tłumaczyć, dlaczego jego potężna Rosja jeszcze nie pokonała Ukrainy. Ta Rosja, z którą Chiny wciąż wiążą swoją fortunę. Putin musiał pewnie przekonywać Xi, że tak naprawdę to nie walczy z Ukrainą, ale z całym Zachodem.
Jest w tym trochę prawdy. Licząc od początku wojny, Ameryka przeznaczyła już ponad 16 mld dol. na wsparcie wojskowe dla Ukrainy. Wcześniej szkoleniowcy amerykańscy konsekwentnie przekształcali jej armię w coś na kształt wojska natowskiego, zorganizowanego i wyszkolonego po amerykańsku. Choć bez formalnego członkostwa w Sojuszu. Ale przecież nie kto inny niż niechętny do niedawna Ukrainie Kissinger powiedział niedawno, że Ukraina „praktycznie stała się członkiem NATO”.
Jens Stoltenberg, sekretarz generalny Sojuszu, jeden z najbardziej transatlantyckich polityków Zachodu, właśnie w Nowym Jorku, jak nieoficjalnie wiadomo, zachęcał Ukraińców do zbliżenia z NATO. Oczywiście członkostwo szybko nie nastąpi, Ukraina wciąż toczy wojnę o przywrócenie granic. Jednak pojawiają się pomysły o okresie przejściowym i gwarancjach podobnych do tych, jakich NATO udzieliło już Szwecji i Finlandii. Niczym w dawnych klasycznych konfliktach mocarstw ponownie chodzi o teren, który przyłączony zostanie do jednego z bloków.
Logika upadającego mocarstwa
Mocarstwowy problem Ameryki polega jednak na tym, że Ukraińcom ta wojna zaczęła iść zbyt dobrze. Ponieśli straszne ofiary, ale tym większa jest ich determinacja i nadzieja na zwycięstwo. Kolejne ofensywy przeganiają napastników z terenów, które Rosja wzięła za swoje, choć oczywiście nikt poza nią nie uznaje aneksji.
To nie Ameryka okazała się upadającym mocarstwem, jak głosił Putin. To Rosji grozi upadek. Gdyby Ameryce groziła jakaś klęska wojenna, jej prezydent przegrałby co najwyżej wybory w niesławie i pomachał słabo wiwatującym wyborcom. Jeśli natomiast Rosja przegra wojnę, Putina może czekać ucieczka przed zamachowcami opustoszałymi korytarzami Kremla. Albo umieralnia w jakiejś mocno strzeżonej daczy pod Moskwą, w areszcie domowym, gdzie resztę krótkiego życia spędzi jak Nikita Chruszczow po przegranym kryzysie kubańskim.
Dlatego właśnie Putin grozi bronią atomową Ukrainie i Zachodowi. Dlatego też amerykańscy politycy z ponurymi minami ostrzegają Rosję przed jej użyciem. Zwłaszcza słowa o „prywatnych ostrzeżeniach”, użyte przez doradcę Bidena ds. bezpieczeństwa narodowego Jake’a Sullivana, przykuły uwagę. Amerykanie sygnalizują Rosjanom, zapewne generałowie generałom, jak może wyglądać ich odpowiedź. Może to wojna konwencjonalna NATO z Rosją? Może uderzenie w rosyjską jednostkę wojskową, a może nawet wybuch atomowy w pobliżu jej granic?
Spekulowanie o takich uderzeniach, mówiąc szczerze, nie ma sensu, bo to broń tak straszna, że nikt jej jeszcze nie użył w wojnie mocarstw atomowych. Najgorsze w niej jest to, że z samej swej istoty zakłada użycie kolejnych ładunków. A wykorzystanie nawet niewielkich głowic wojskowo nie przyniesie przełomu, więc trzeba by używać następnych. Dlatego właśnie doktryny nuklearne mają charakter obrony przed atakiem.
Eksperci zastanawiają się więc, gdzie i jak mogą uderzyć Rosjanie, w które mosty na Dnieprze, w które jednostki ukraińskie. Spekulują też na temat ewentualnej odpowiedzi Ameryki i NATO. Słusznie jednak przypomniał w Warszawie gen. David Petraeus, były szef CIA: „Teraz niewiele możemy powiedzieć publicznie, wszystko będzie zależało od rozwoju wydarzeń”.
Ta nagła cisza mocarstwa amerykańskiego jest chyba bardziej przeraźliwa niż apokaliptyczne spekulacje, którymi straszą media, profesorowie i ostatnio również celebryci. Na sygnały o „prywatnych” rozmowach generałów i dyplomatów z Rosjanami powinniśmy zwracać większą uwagę niż na dzikie scenariusze wojny nuklearnej na ukraińskim stepie.
Te sygnały są świadectwem – choć mało pocieszającym – że o poważnych sprawach poważni ludzie myślą z troską, a nie szaleńczo: „niech świat spłonie ze mną”. I że mocarstwową misją Bidena, najważniejszą bodajże w jego prezydenturze, będzie zapobieżenie wojnie atomowej, najwyraźniej rozważanej przez Putina.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.