The Trabant 601, with a 594 cc engine and 26 horsepower, would be a speed demon in Washington or Miami, if one pressed its gas pedal down just a bit more.
As it is commonly known, Americans just love sport utility vehicles (SUVs). Obviously, SUVs have to be equipped with four-wheel drive and other additional luxury features, as well as at least a 3 liter engine, although such a small one is a kind of embarrassment. A decent SUV has a 3.5 liter engine and more and consumes twice as much fuel as a normal car. Let’s take for example the Hummer H2, which was particularly popular at the beginning of the war in Iraq because it was modeled on the U.S. Army Humvee. The H2 consumes three or even four times more fuel than the average car.
Due to this phenomenon, various malcontents accuse Americans of thriftiness. Cracking SUVs are still useful in the Middle West, in Colorado or Arizona, where you can go off-road and revel on the endless roadless areas seized from Native Americans. But what is the use for them, let's say, in Washington D.C.?
The overall number of personal cars in the U.S. is slightly bigger than the number of adult Americans (circa 1.1 car per adult), and SUVs and pickups constitute about 40 percent of vehicles sold. But even small cars (“small” actually has a different meaning in American than in Europe) seldom have an engine size below 2 liters.
Personally, I would not mind Americans' passion for horsepower because, as they say, I have a lead foot. When I lived in Warsaw, I drove a 10-year-old Peugeot with a 3 liter engine, which consumed 16 liters per 100 km. My weak spot did not escape the police’s notice, and in a relatively short time, I was banned from driving any motor vehicle in the Republic of Poland. That is why the American megalomania of power would even suit me, if not for one snag.
Imagine you are standing on the traffic lights. The car before you looks like a space shuttle, and there is a "4.5 L Sport Utility" sign on its tailgate. A typical situation in the U.S. But when the light changes to green, the rocket accelerates at such a pace that an East German Trabant would leave it far behind. Or, what is worse, it just stands there and wonders whether to go forward or maybe turn because the green light apparently came to it as a surprise. And it’s like that nearly every time.
I am serious: The Trabant 601, with a 594 cc engine and 26 horsepower, would be a speed demon in Washington or Miami, if you pressed its gas pedal down just a bit more.
Americans drive fast only in films. In cities, they slavishly adhere to restrictions, and out of town they exceed the speed limit by no more than 10 miles per hour. And the restrictions are very harsh; on big highways, it is usually 65 miles, which is 104 km, per hour. An average Polish driver would go 1.5 times faster there.
I do not write all this to condemn American drivers or glorify road-hogging. After a while, you can even get used to the leisurely, relaxed traffic in Washington. I am nearly seeking to reach an obvious conclusion that if the engines of American cars were two times smaller, practically nothing would change on American roads and highways. Only less fuel would be consumed.
However, even though fuel prices are nearly $4 per gallon (a dollar per liter), Americans do not want to downsize the engines. The wealthier do not care about the fuel prices, and the poorer look for a person guilty for the whole situation, and they typically point their finger at Obama.
Republican presidential candidates repeat over and over again that Obama destroys the national oil industry with strict environmental regulations, which is odd because the extraction of petroleum in the U.S., which under Clinton and Bush was systematically decreasing, started to consistently increase under Obama. The most insolent candidate, Newt Gingrich, promises that if he wins the autumn elections, fuel prices will drop to $2.50 a gallon. “Never again will an American president bow to a Saudi Arabian king,” he adds.
Gingrich does not, however, mention the fact that America consumes twice as much fuel per resident than, let's say, Germany or France. Of course, America is a lot bigger than European countries, so the distances to cover are bigger. But without a doubt, there are considerable provisions in the engines. Except that we are talking about a nation which was pillaging Indians for the whole 19th century to acquire living space and raw materials until the pioneer myth became a part of the national identity. Such a nation will not learn to economize soon.
Trabant 601 z silnikiem o pojemności 594 centymetry sześcienne i mocy 26 koni mechanicznych, gdyby trochę docisnąć gaz, byłby w ruchu ulicznym w Waszyngtonie czy Miami demonem szybkości.
Amerykanie mają, jak powszechnie wiadomo, zamiłowanie do wielkich terenówek, które nazywają SUV-ami. Obowiązkowo muszą mieć one napęd na cztery koła, plus różne dodatkowe funkcje sportowo-wyczynowe i silnik przynajmniej 3 litry pojemności, choć taki mały to jednak trochę obciach. Przyzwoity SUV zaczyna się dopiero od 3,5 litra i spala dwa razy więcej benzyny niż zwykłe auto. Choć taki np. Hummer H2, szczególnie modny w pierwszych latach wojny w Iraku, bo wzorowany na wozach bojowych US Army, spala trzy albo i cztery razy więcej.
W związku z tym fenomenem przeróżni malkontenci oskarżają Amerykanów o marnotrawstwo. Wypasione SUV-y przydają się jeszcze na Środkowym Zachodzie, w Kolorado czy Arizonie, gdzie można zjechać z szosy i pohulać na bezkresnych bezdrożach zagrabionych Indianom, ale jaki z nich pożytek np. w stołecznym Waszyngtonie?
Ogólna liczba samochodów osobowych w USA przekracza nieco liczbę dorosłych mieszkańców tego kraju (około 1,1 auta na dorosłego), a SUV-y i pikapy stanowią w tej liczbie około 40 proc. Ale nawet małe auta - przy czym słowo "małe" ma w amerykańskich realiach inne znaczenie niż w starej Europie - rzadko miewają silniki poniżej dwóch litrów.
Osobiście nie miałbym nic przeciwko miłości Amerykanów do koni mechanicznych, bo sam, jak to mówią, mam ciężką nogę. Jeszcze pod Warszawą rozbijałem się dziesięcioletnim peugeotem z silnikiem 3 litry, który palił 16 litrów na setkę. Moja słabość nie umknęła czujności organów ścigania i w stosunkowo krótkim czasie utraciłem prawo do kierowania wszelkimi pojazdami mechanicznymi na terenie Rzeczypospolitej Polskiej. Dlatego, powtarzam, amerykańska megalomania mocy bardzo by mi nawet odpowiadała, gdyby nie jeden szkopuł.
Oto mianowicie stoisz na światłach, samochód przed tobą wygląda jak rakieta kosmiczna, a dodatkowo klapę jego bagażnika zdobi dumny napis "4.5 L Sport Utility". To dość typowa sytuacja w Ameryce. Ale kiedy zapala się zielone, rakieta rusza w takim tempie, że zostawiłby ją w tyle enerdowski trabant. Albo, co gorsza, stoi jak jeleń i zastanawia się, czy jechać do przodu, czy ewentualnie skręcić, bo zielone światło ją najwyraźniej zaskoczyło. I tak jest prawie zawsze.
Mówię najzupełniej poważnie: Trabant 601, z silnikiem pojemności 594 cm sześc. i mocy 26 koni mechanicznych, gdyby trochę docisnąć gaz, byłby w ruchu ulicznym w Waszyngtonie czy Miami demonem szybkości.
Amerykanie jeżdżą szybko tylko na filmach. W miastach niewolniczo trzymają się ograniczeń, a poza miastami nie przekraczają ich więcej niż 10 mil na godzinę. A ograniczenia są bardzo srogie - na wielkich autostradach najczęściej 65 mil, czyli 104 km na godzinę. Przeciętny polski kierowca jechałby tam półtora raza szybciej.
Nie opisuję tego wszystkiego, żeby potępiać amerykańskich kierowców albo gloryfikować piractwo drogowe. Po pewnym czasie można się nawet do niespiesznego, zrelaksowanego ruchu ulicznego w Waszyngtonie przyzwyczaić. Zmierzam tylko do oczywistej konkluzji, że gdyby silniki amerykańskich aut były dwa razy mniejsze, praktycznie nic na ulicach i szosach Ameryki by się nie zmieniło. Tylko zużycie benzyny byłoby mniejsze.
Jednak mimo iż ceny benzyny zbliżają się do 4 dol. za galon (czyli dolara za litr), Amerykanie nie chcą zmniejszać silników. Bogatsi mają ceny benzyny w nosie, a biedniejsi szukają winnego, przy czym pada zwykle na Obamę.
Republikańscy kandydaci na prezydenta w kółko powtarzają, jak Obama surowymi ekologicznymi przepisami niszczy rodzimy przemysł naftowy, co jest o tyle dziwne, że wydobycie ropy naftowej w USA, które za Clintona i Busha systematycznie malało, dopiero za rządów Obamy zaczęło systematycznie rosnąć. Najbardziej bezczelny Newt Gingrich obiecuje, że jeśli wygra jesienne wybory, to benzyna spadnie do 2,5 dol. za galon. "I nigdy już amerykański prezydent nie będzie musiał płaszczyć się przed saudyjskim królem!" - dodaje.
O tym, że Amerykanie zużywają dwa razy więcej ropy na jednego mieszkańca niż np. Niemcy czy Francja, już Gingrich nie wspomina. Naturalnie Ameryka jest dużo większa niż kraje Europy, więc dystanse do przejechania większe. Jednak spore rezerwy w silnikach niewątpliwie są. Tylko że naród, który przez cały XIX w. łupił Indian, żeby zdobyć przestrzeń życiową i surowce, aż mit pioniera stał częścią tożsamości narodowej, otóż taki naród nie nauczy się prędko oszczędzania.
This post appeared on the front page as a direct link to the original article with the above link
.