Emocje, niepewność i brak zaufania do polityków w Europie i w Stanach Zjednoczonych są dziś tak wielkie, że ten rynkowy rollercoaster będzie trwał.
Jeżeli ktoś lubi emocje i zwariowaną kolejkę górską, to w ciągu ostatnich dwóch dni miał ich na amerykańskiej giełdzie w Nowym Jorku aż w nadmiarze. Po przytłaczających spadkach wszystkich najważniejszych indeksów w poniedziałek, już dzień później doszło do niemal równie imponującego odbicia. Nasdaq wzrósł o 5,3 proc., S&P o 4,75. Nie miejmy jednak złudzeń, to nie jest początek żadnej hossy, ani tym bardziej względnego spokoju. Emocje, niepewność i brak zaufania do polityków w Europie i w Stanach Zjednoczonych są dziś tak wielkie, że ten rynkowy rollercoaster będzie trwał. Dla ostrych, mających dużo szczęścia, pieniędzy i wyczucia graczy to sytuacja wręcz wymarzona. Ale przeciętny człowiek w Londynie, Chicago czy w Warszawie nie ma, nawet teraz, powodów, żeby odetchnąć z ulgą. Nie może też liczyć, że coś się w światowej gospodarce – a więc i pośrednio w jego życiu – na lepsze zmieni. Na razie są tylko nowe, i to raczej spore, powody do zmartwień.
W minionym tygodniu, już po zamknięciu giełd, mityczne rynki finansowe doznały szoku na wieść o tym, że renomowana – ale też ostro atakowana za dawne błędy i brak trafności ocen – agencja ratingowa Standard & Poor`s po raz pierwszy w historii obniżyła – z najwyższej – ocenę kredytową USA. Spadła niby tylko jedna duża literka A (zawsze były trzy, doszedł natomiast plusik), ale huku narobiła sporo. Jeśli nawet Ameryka, właściciel najważniejszej waluty rezerwowej świata, może mieć w ocenie niezależnej analitycznej firmy, jakieś kłopoty ze zwrotem swoich długów, to któż inny, z wyjątkiem małej Szwajcarii, pozostaje poza podejrzeniem? Inwestorzy najwyraźniej doszli do wniosku, że pewnie nikt.
Po wznowieniu handlu, jak świat długi i szeroki, giełdowe indeksy imponująco pikowały, ale już we wtorek, choćby w Londynie i Paryżu, przyszło lekkie otrzeźwienie: w końcu przecież S&P groziła obniżeniem tego ratingu od miesięcy, a przez ostatnie kilka tygodni indeksy na wielu rynkach i tak już zleciały na bardzo niskie poziomy. Jak to się mówi w miejscowym slangu: rynek był już mocno wyprzedany. Uznano, więc, że to pora na choćby krótką korektę. Co odważniejsi zaczęli łapać „spadający nóż” (kupowali akcje) a już namiętnie robili to przez ostatnią godzinę wtorkowego handlu w Nowym Jorku. Zachęcały ich do tego informacje, że mimo obniżonego ratingu bank centralny USA bez trudu i tanio sprzedał właśnie miliardy dolarów swoich obligacji, podwyżki stóp procentowych w tym kraju długo nie będzie, dojdzie za to do kolejnej fali skupu papierów wartościowych od banków przez Urząd Rezerwy Federalnej, żeby podtrzymać gasnącą w USA koniunkturę.
W sumie efekt był taki, że nastrój dość nieoczekiwanie i pewnie tylko na chwilę się poprawił, a to na giełdach zawsze czyni cuda. Indeksy ostro ruszyły w górę. Za kilka dni zobaczymy czy inwestorzy, łapiąc ten szybko lecący nożyk, nie pocięli sobie przy tej okazji ręki (jeśli indeksy znów zaczną spadać). To też jest możliwe i prawdopodobne, bo Stany Zjednoczone – jak na razie – nie potrafią ograniczyć ani swojego długu publicznego, ani deficytu budżetowego, ani zbrojeń. Robią co robiły i karawana jedzie dalej. W środę, w Azji i w Europie, zwłaszcza na mniejszych parkietach, na tej fali amerykańskiego optymizmu, też powinno dojść do giełdowych wzrostów, bo do tej pory to Nowy Jork z reguły wyznaczał trendy i zachowania. Gdyby było inaczej to trzeba uznać, że wpływy lidera jednak maleją. Tak jest pewnie zresztą od dawna, tylko nie wszyscy chcą to zauważyć.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.