Nawet niektórzy lewicowi i liberalni komentatorzy zachowują się tak, jakby mieli Manning za złe, że utrudniła im pisanie kolejnych laurek.
W serialu Newsroom jest scena, w ktorej Will McAvoy, charyzmatyczny prowadzący telewizyjnego programu, przepytuje młodą organizatorkę protestów Occupy Wall Street. McAvoy zarzuca protestującym, że nie ma wśród nich liderów. Zapewnienia, że o to właśnie chodzi, a brak liderów jest założeniem Occupy, zostają szybko ucięte: „Nie ma liderów, nie ma się z kim spotkać, przegracie”. To żądanie, by ruchy społeczne walczyły na prawach systemu, który chcą zmienić, to nie tylko pomysł scenarzystów Newsroomu. Dokładnie to samo słyszymy teraz w sprawie Chelsea Manning.
Oświadczenie, które Manning upublicznił po procesie, wywołało głosy krytyki i zawodu. Manning mówi w nim, że czuje się kobietą i chce, by zwracano się do niego Chelsea. Co jemu/jej się zarzuca? Że sprawa identyfikacji genderowej to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu; że jego/jej operacja to obciążenie dla podatników; że Manning ogłasza, że jest kobietą, bo nie potrafi przyjąć do wiadomości konsekwencji swojego czynu.
Zarzuty te brzmią znajomo, bo słyszymy je od początku istnienia ruchu LGBT. Brak odpowiedzialności, skupienie się na sprawach mało istotnych, obciążenie dla pozostałych członków społeczeństwa – takie właśnie klisze od lat pozwalają tworzyć konserwatywny sprzeciw wobec walki o prawa osób nieheteroseksualnych. Nic dziwnego, że do tego języka sięgają teraz publicyści i publicystki, którzy chcą zdyskredytować Manning.
Ale także dla części autorów o liberalnych czy lewicowych poglądach oświadczenie Manning stanowi problem. Bradley, stając się Chelsea, dał pretekst do kolejnych oskarżeń – piszą, jakby domagając się od ofiary, by swoim postępowaniem ułatwiała im pisanie kolejnych laurek i stawianie łatwych tez. Równie łatwo jak deklaracje poparcia dla wycieków przychodzi im więc paternalizm i pouczanie Manning, co powinna zrobić i jak „załatwić” sprawę swojej tożsamości.
W efekcie po obu stronach dominuje podobny przekaz: my wiemy lepiej, co Manning powinna zrobić, a czego robić nie powinna.
W tym przypadku także sprawdza się paralela z historią ruchów LGBT: do dziś nawet najbardziej „słuszne” teksty powtarzają, że geje i lesbijki powinni robić to czy tamto – tak jakby nie mieli kompetencji i prawa do samodzielnego zdefiniowania swojej walki. Taka warunkowa solidarność – popieramy orędowników jakiejś sprawy, ale dopóty, dopóki mamy prawo mówić im, jak powinni walczyć.
A przecież można tę historię – najpierw Bradleya, a później Chelsea – opowiedzieć inaczej. Bez napominania, jak być powinno. Darując sobie spory o to, czy mamy do czynienia z gejowską ikoną i bohaterem czy „LGBTraitor”, a zauważając faktyczny odzew i konsekwencje, jakie wywołało aresztowanie i proces. Akcje takie, jak Solidarity with Bradley Manning czy Bradley Manning Support Network pokazały, że jest rzesza osób, które nie zgadzają na nieuczciwy proces i domagają się od władz USA przestrzegania procedur, prawa i konstytucji. Walka o podmiotowe i sprawiedliwe traktowanie każdego obywatela i obywatelki i walka o prawa LGBT to nie są dwie różne kwestie. Przeciwnie, to właśnie ten proces pokazał, że nie da się ich rozdzielić.
Takie przedstawienie historii Manning, które obiecuje faktyczne „poszerzenie pola walki”, skupiałoby się na historii Bradleya – szeregowca, który zdecydował się na upublicznienie materiałów, gdyż fundamentalnie nie zgadzał się z przemocą wobec cywilów i tuszowaniem zbrodni wojennych. Byłaby to historia młodego człowieka, którego jedynym psychicznym problemem jest zwyczajna, ludzka wrażliwość i przerażenie kolegami z wojska, którzy z uśmiechem na ustach strzelają do nieuzbrojonych ludzi. Historia chłopaka, który zdecydował się podjąć ryzyko współpracy z Wikileaks nie z powodu swojej nieheteronormatywności, lecz pomimo niej. Nie mógł przecież nie wiedzieć, że ten element jego życia zostanie z premedytacją wykorzystany przeciwko niemu w razie wpadki.
Konkluzją tej historii mogłoby być stwierdzenie, że Manning po prostu nie może być bohaterem, jakiego byśmy chcieli. Nie może być żołnierzem ze stali, ideałem bohaterstwa i amerykańskiego patriotyzmu, bo właśnie złamania przysięgi wojskowej i wypowiedzenia posłuszeństwa przełożonym wymagało ujawnienie informacji, którego dokonał Manning. Nie może być też „zwykłym gejem”, niesprawiającym kłopotów liberalnej prasie, bo konformizm wobec oczekiwań innych to chyba ostatnia cecha whistleblowera. Ku rozczarowaniu wielu Manning nie jest ani wariacją na temat Jamesa Bonda, ani gejowską ikoną.
Może być jedynie sobą, Chelsea Manning, która zrozumiała, że skuteczną walkę można prowadzić jedynie na własnych warunkach.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.