Edited by Bora Mici
Popęda: USA, czyli bananowa republika
Agata Popęda, 02.10.2013
Dla skrajnych konserwatystów „zamknięcie Waszyngtonu” ma wymiar symboliczny. Wyraża niemotę i dramatyzm partii, która umiera na naszych oczach.
„To dobry dzień dla anarchistów”, stwierdził cierpko Harry Reid, lider demokratycznej większości w Senacie. A wszystko to przez bandę „bananowych republikanów”, którzy nie potrafią się zachować, oraz „dorosłego”, który nie jest w stanie utrzymać ich w ryzach. Chodzi oczywiście o Johna Boehnera, lidera większości w Izbie Reprezentantów, którego „The New Republic” okrzyczał „bananowym królem”. To właśnie on dopuścił do rozgrywki między skrajną prawicą a rządem Obamy, w której stawką był kolejne odroczenie Obamacare, a rezultatem – unieruchomiony rząd.
Po raz pierwszy od siedemnastu lat! – krzyczą gazety na całym świecie. 800 tysięcy na przymusowym urlopie. Żołnierzy wciąż się opłaca, ale 400 tysięcy cywilów w Pentagonie do południa miało opróżnić swoje biurka i szafki. Poczta i pociągi funkcjonują, ale zamknięto NASA, a kontrolerzy lotów i strażnicy więzienni pracują za darmo. Zamknięte są parki i muzea, a jeśli sytuacja nie zmieni się w przeciągu kilku tygodni, zabraknie pieniędzy dla amerykańskich weteranów. Narodowe zoo nie przyjmuje turystów. Niełatwo jest być dziś pandą w Waszyngtonie. Ani tym bardziej pracownikiem federalnym.
Demokraci tylko rozkładają ręce.
Jest oczywiste, że jakakolwiek dalsza zwłoka z Obamacare nie wchodzi w grę. Albo teraz, albo nigdy. Ustępując, prezydent równie dobrze mógłby po prostu wyjść z Białego Domu i już nigdy tam nie wracać.
Byłaby to negacja ostatnich pięciu lat i spisanie na straty tych trzech, które jeszcze mu zostały. Czy republikanie naprawdę tego nie rozumieją?
Otóż rozumieją aż nazbyt dobrze i właśnie dlatego odwołują się do najbardziej drastycznych środków wyrazu. Dla skrajnych konserwatystów „zamknięcie Waszyngtonu” ma wymiar symboliczny, wyraża niemotę i dramatyzm partii, która umiera na naszych oczach. Największym problemem republikanów z reformą zdrowia nie jest bowiem fakt, że nie zadziała – ale że właśnie zadziała fenomenalnie. I że demokraci zarobią kolejny punkt u wyborców, odciągając Amerykę jeszcze dalej od Dzikiego Zachodu, a bliżej Nowego Ładu, małżeństw dla gejów i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. W każdym razie moment, kiedy zabiorą nam strzelby, zbliża się wielkimi krokami, bo skoro nie wolno umierać bez ubezpieczenia albo rujnować się na operację wyrostka w ramach wolności obywatelskiej, to co właściwie wolno?
Najgorzej mają tzw. umiarkowani republikanie albo tacy których entuzjazm chłodnieje, gdy obserwują Teda Cruza lub innych swoich partyjnych kolegów. Czy przyszedł czas, żeby opuścić tę partię? Odpuścić chwałę Reagana, wypracowane przez lata politycznie afiliacje i przejść na druga stronę mocy? Wielu z nich uważa, że partia właśnie „przegięła”, dopełniając rozczarowania wyborców. Odpowiedzialność za zablokowanie Waszyngtonu spoczywa wyłącznie na ich barkach. Zdjęty zimnym strachem, senator Peter King, ten sam, do którego „w sprawie Smoleńska” udała się polska delegacja w 2010 roku, jeszcze na kilka godzin przed północą obdzwaniał kolegów, żeby uciąć łeb rodzącej się hydrze. Nie udało się.
Nie udało się również demokratom, którzy gotowi byli przyjąć budżet tymczasowy i okrojony, bo też się przestraszyli. Ale herbaciana hydra zaparła się o wrota Izby i twardo rzekła: nie. „The Nation” nie waha się mówić o „tyranii mniejszości”, twierdząc że Partia Republikańska właściwie przestała reprezentować swoich wyborców. Faktycznie, sondaże przeprowadzane przez samych republikanów dowodzą, że ich „ludzie” cofają się przed tak skrajnym posunięciem jak zamknięcie czy paraliż rządu. A jednak konserwatyści uznali, że warto postawić na szalę zaufanie wyborców, byle tylko spiąć się i raz jeszcze spróbować ławą odeprzeć Obamacare. Naród jest z nimi, twierdzą.
Bo naród boi się wielkiej zmiany, jaką niewątpliwie jest Obamacare. Nowy system, gąszcz internetowych wyszukiwań wśród konkurujących ze sobą firm, dezorientacja zwykłego śmiertelnika, który staje w obliczu nowej machiny służby zdrowia i jeszcze nie wie, co to za stwór. Wielki i bliżej niezidentyfikowany, więc najlepiej uciekać.
Kwestia „sparaliżowanego Waszyngtonu” jest więc czysto polityczna. Zamknięte muzeum to tylko symbol, mały fajerwerk na republikańskim niebie. Partie z pewnością porozumieją się w przeciągu kilku dni (gorzej, jeśli będzie to trwało kilka tygodni), choć konsekwencje mogą być daleko idące.
Miejmy nadzieję, że w tym czasie republikanie staną na wysokości zadania i będą dokarmiać waszyngtońskie pandy.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.