Penalty Flag for Republican Party

<--

Po lokalnych wyborach w USA powody do satysfakcji mają demokraci i republikanie. Więcej ostrzeżeń przed wyborami do Kongresu otrzymali jednak ci drudzy.

Oczy całego świata zwrócone były głównie na Nowy Jork. Tu jednak o żadnej niespodziance nie mogło być mowy.

O tym, że Bill de Blasio zajmie miejsce po odchodzącym po 12 latach kierowania miastem Michaelu Bloombergu, wiedziano praktycznie od chwili wygrania przez niego wrześniowych prawyborów Partii Demokratycznej. Pełniący dotąd urząd obrońcy praw publicznych de Blasio od początku utrzymywał w sondażach olbrzymią przewagę nad republikańskim rywalem, czyli byłym zastępcą burmistrza i byłym szefem agencji transportu miejskiego Josephem Lhotą. Wygrał ostatecznie różnicą ok. 50 proc. głosów. Tym samym już w styczniu, po raz pierwszy od 20 lat, w miejskim ratuszu zasiądzie demokrata. Ostatnim przedstawicielem tego ugrupowania rządzącym Nowym Jorkiem był David Dinkins. Po nim przez osiem lat urząd burmistrza sprawował republikanin Rudolph Giuliani, a przez następnych 12 Bloomberg, który w pierwszych i drugich wyborach także reprezentował Partię Republikańską, ale w walce o trzecią kadencję występował już jako kandydat niezależny. Za czasów ich rządów miasto przeżyło okres dynamicznego rozwoju, a wskaźniki przestępczości spadły aż o 74 proc.

O tym, że w Nowym Jorku nie liczono na cud, może świadczyć fakt, że Lhota uznał publicznie swoją porażkę zaledwie 40 minut po zamknięciu lokali wyborczych. – Sukces mojego przeciwnika musi budzić szacunek – powiedział.

Zwycięstwo de Blasio należy jednak uznać za fenomen. Jeszcze w czerwcu zajmował zaledwie czwarte miejsce na liście demokratycznych kandydatów starających się o partyjną nominację. Swoją kampanię oparł na hasłach zmniejszania przepaści między bogatymi a biednymi (1 proc. najbogatszych nowojorczyków uzyskuje 40 proc. wszystkich dochodów mieszkańców miasta) oraz ukrócenia kontrowersyjnych praktyk policyjnych dających prawo do przeszukania na ulicy praktycznie każdego.

Papierkiem lakmusowym nastrojów Amerykanów miały być jednak przede wszystkim wybory gubernatorskie w Wirginii. Ponieważ stan ten graniczy ze stołecznym Waszyngtonem, część jego mieszkańców boleśnie odczuła skutki kryzysu budżetowego i ponaddwutygodniowego przestoju agencji federalnych. Z drugiej strony opinia publiczna karmiona jest od kilku tygodni informacjami o kompromitacji procesu wdrażania sztandarowej dla administracji reformy ubezpieczeń medycznych (Obamacare).

Okazało się jednak, że wyborcy w Wirginii pokazali republikanom żółtą kartkę. Gubernatorem stanu, po brutalnej kampanii telewizyjnej, zostanie demokrata Terry McAuliffe, co jest swoistym ewenementem. W Wirginii bowiem od 36 lat wyborów gubernatorskich nie wygrał przedstawiciel partii urzędującego prezydenta. O wyniku wyborów zadecydowały głosy oddane na przedmieściach Waszyngtonu, gdzie mieszka wielu pracowników administracji. Kampania McAuliffe’a robiła wszystko, aby odmalować republikanina Kena Cuccinellego (aktualnego prokuratora generalnego), jako ekstremalnego zwolennika Partii Herbacianej.

Umiarkowane skrzydło republikanów miało jednak powody do satysfakcji. W sąsiadującym z Nowym Jorkiem stanie New Jersey wybory gubernatorskie wygrał łatwo Chris Christie, który urasta do rangi najpoważniejszego kandydata prawicy w wyborach prezydenckich w 2016 roku.

Christie zyskał ponownie sympatię wyborców między innymi dzięki szukaniu kompromisu i współpracy z demokratami, którzy stanowią w tym stanie większość. Ta postawa nie jedna mu co prawda sympatyków wśród zwolenników konserwatywno-populistycznej Partii Herbacianej, ale jednocześnie dała mu wyraźne zwycięstwo w swoim stanie i wzmocniła jego szanse na walkę o Biały Dom.

About this publication