A Man Who Is Not Going Back: Robert Gates’ Memoirs

<--

POPĘDA: CZŁOWIEK, KTÓRY NIE WRÓCI – PAMIĘTNIKI ROBERTA GATESA

Pamiętniki byłego sekretarza obrony USA mówią dużo. Dla niektórych – o wiele za dużo.

Książka byłego ministra obrony w rządach Busha i Obamy ukazała się we wtorek, 14 stycznia, ale fala kontrowersji zdążyła wyprzedzić publikację o ponad tydzień. Duty: Memoirs of a Secretary at War okrzyknięto druzgocącą krytyką rządu Obamy, dla wielu – potencjalnie niebezpieczną. Czy krytykowanie administracji, która wciąż jest u steru, jest politycznie okej? – pytano. Zwłaszcza, że konflikt w Afganistanie – jedna z przyczyn kontrowersji – wciąż trwa. Dla demokratów to strategiczny nietakt, dla republikanów – zdrada interesów narodowych. Jedno jest pewne – Bob Gates nie szuka już sprzymierzeńców, ma gdzieś co powiedzą ci na prawo albo ci na lewo. Do Waszyngtonu nie wróci już nigdy.

Duty… to przemyślane palenie mostów. Wygląda na to, że Gates zaczął pisać swój pamiętnik z czasów urzędowania tuż po złożeniu rezygnacji, w lipcu 2011 roku. I wylał w nich całą żółć, jaka zbierała się w nim od 2006, kiedy objął stanowisko ministra obrony w rządzie Busha, zastępując na tym stanowisku Donalda Rumsfelda. Dostajemy wyznanie, które w niczym nie przypomina modnych, nudnych i politycznie wykalkulowanych „memuarów” woskowych figur z Waszyngtonu. Gates oferuje rzadki towar: prawdę – pospieszną, subiektywną, gorzką i pełną niekonsekwencji. Głównym zarzutem, kierowanym wobec książki jest to, że Gates nie poczekał kilku lat – aż Obama skończy kadencję, aż Hilary zostanie, albo i nie zostanie, prezydentem, aż Biden wykona swój kolejny polityczny ruch i przyczai się na bezpiecznej pozycji. Ale dla zwykłego czytelnika fakt, że Gates nie poczekał jest najmocniejszą stroną tej książki. Jeszcze nigdy nikt postawiony tak wysoko w amerykańskiej polityce nie pisał o niej tak szczerze.

Ponieważ 70-letni Gates nie wybiera się już więcej do Rosji, może napisać, że Putin ma oczy zimnego mordercy. Ponieważ nie wybiera się już więcej do Waszyngtonu, może nam powiedzieć, że rozwiązania Busha – Irak i Guantanamo – uważał za anachroniczne. Że Dick Cheney był zawsze za wojną, nieważne czy to Irak, czy Libia, bo wojna to dla niego rozwiązanie na wszystko.

Że nie sposób nie lubić Bidena, choć notorycznie myli się we wszystkim, co dotyczy polityki zagranicznej. Że w Waszyngtonie nie da się nic zrobić, a stopień zbiurokratyzowania w rządzie Obamy jest po prostu nieznośny. Że nieszczęściem jest wpływ Banjamina Netanyahu na amerykańską politykę. Że rozważanie interwencji w Libii prawie zmusiło Gatesa do rezygnacji.

Media skupiły się na kilku kontrowersyjnych komentarzach. Że Obama miał wątpliwości co do swojej strategii w Afganistanie. Że nie wierzył w „misję”, nawet wtedy, gdy w 2009 roku posyłał tam dodatkowe 17 tysięcy „naszych mężczyzn i kobiet”. Że nie znosi prezydenta Afganistanu, Hamida Karzaja, i nie ufa swoim generałom. Że Clinton nigdy tak naprawdę nie była przeciwna wojnie w Iraku, a jej głos na nie był tylko politycznym ruchem w kampanii z 2008. Że amerykański Kongres to banda zaściankowych, egotycznych nierobów. Zasadniczo nie ma tam nic, czego byśmy nie wiedzieli wcześniej. Trzeba się naprawdę starać, żeby nie zauważyć, że wojna w Afganistanie nie jest wojną Obamy, albo że kampanie prezydenckie to jedna wielka bujda na resorach. Ale – zdaniem „Wall Street Journal” i tych, którzy tworzą polityczny świat Waszyngtonu – Gates dopuścił się niedyskrecji i na zawsze zszargał swoją nieposzlakowaną, jak dotąd, opinię.

Bob Gates długo cieszył się reputacją „Buddy na górze”. Wydawało się, że nic nie może wyprowadzić go z równowagi. Republikanin z przekonania, zasłynął jako człowiek szukający kompromisu między partiami. Dla niego najważniejszy byli żołnierze i ich los w Iraku i w Afganistanie. Jak przyznaje, to właśnie narastające emocje i troska o „naszych mężczyzn i kobiety” na froncie sprawiły, że zrezygnował ze swojego stanowiska w 2011 roku. Nie umiał zachować pozorów obiektywności, wyznaje. Pod maską „Buddy na Górze” kryła się nieustanna frustracja, przerażenie inercją rządu i powracająca każdego dnia chęć, żeby rzucić to wszystko i odejść. Wyjechać z D.C. na zawsze. Dziś Gates mieszka w dziczy, gdzieś pod Seattle. Jedynym kryterium wyboru lokalizacji było: jak najdalej od Waszyngtonu. Udało mu się. Jak zgodnie twierdzą dziennikarze recenzujący jego pamiętniki, były sekretarz obrony zadbał o to, żeby żaden polityk już nigdy nie poprosił go o współpracę.

Fragment książki, który wzbudził najwięcej ironicznych uwag dotyczy spotkania w sprawie potencjalnego konfliktu na linii Izrael – Iran. „Nie podobał mi się sposób, w jaki prezydent zakończył spotkanie”, pisze Gates. „Powiedział do najbliższych doradców: ‚A’propos, do tych, którzy właśnie piszą swoje pamiętniki, nie podjąłem żadnej decyzji w sprawie Izraela i Iranu. Joe [Biden] jest moim świadkiem. Poczułem się urażony podejrzeniem prezydenta, że ktokolwiek z nas mógłby kiedykolwiek napisać coś o tak delikatnych kwestiach”. Tak, dokładnie takie zdanie – triumfuje „Wall Street Journal” – możemy znaleźć na 393 stronie jego własnych pamiętników.

Czyli, rzeczywiście, Duty… trapi brak konsekwencji. Z jednej strony Gates opowiada jak bardzo nienawidził swojej pracy, z drugiej podkreśla, że funkcja ministra obrony była największym honorem, jaki go spotkał w życiu i że chciałby być pochowany w sekcji 60-tej Cmentarza Narodowego w Arlington, w Wirginii, tam gdzie leży najwięcej poległych w Iraku i Afganistanie. Ale to właśnie dzięki tym bolesnym, osobistym sprzecznościom książka ma tak skomplikowany i przekonująco szczery charakter. To dzięki niemu dostajemy pełen – nawet jeśli subiektywny i nacechowany emocjonalnie – obraz Waszyngtonu.

Mimo kilku krytycznych słów pod adresem prezydenta, dowiadujemy się przecież, że Obama jest, zdaniem Gatesa, bardzo uczciwym człowiekiem. Człowiekiem, który umie podejmować trudne decyzje, o których wie, że nie przysporzą mu politycznej popularności w ramach jego własnej partii. I że z panią Clinton da się współpracować, że ma fenomentalne poczucie humoru i byłaby świetnym prezydentem. W ogóle – ci, którzy faktycznie otworzą książkę – szybko zdadzą sobie sprawę, że Gates nie potępia ani Busha ani Obamy, po prostu nie daje nam czarno-białego obrazu sytuacji. Daje nam coś znaczenie bardziej cennego – wgląd insidera, z którego perspektywy widać przede wszystkim szarości.

Niezależnie jak oceniamy Boba Gatesa, który ostatecznie przeszedł, z gracją baleriny, wszystkie szczeble kariery w Waszyngtonie (od żołnierza Sił Powietrznych, przez dyrektora CIA, do ministra obrony w rządzie dwóch ostatnich prezydentów USA), jego książka jest bez precedensu. Jej pospieszny lincz w Waszyngtonie powodowany jest głównie strachem, bo przecież niewielu miało czas usiąść i tę książkę przeczytać.

To lęk tych, którzy wciąż grają w grę, której kulisy Gates zdecydował się odsłonić.

Powinien był poczekać, twierdzi większość polityków, w tym np. inna wojskowa legenda Ameryki, John McCain.

Ale Gates nie chciał czekać, ponieważ miał nadzieję, że jego książka – teraz, kiedy wyjechał i nie wróci – będzie dla nas, zwykłych czytelników, politycznie użyteczna.

About this publication