Gdy europejscy politycy wyznaczali w Kopenhadze datę przyjęcia Polski do Unii, w Starych Kiejkutach agenci CIA zabierali się za Abu Zubajdę, człowieka nr 3 w Al-Kaidzie. Pierwsza część reporterskiego cyklu “Wyborczej”
Wszystko czego baliśmy się wiedzieć
To była i ciągle jest jedna z najściślej strzeżonych tajemnic III RP. Od ośmiu lat odkrywamy ją kawałek po kawałku dzięki funkcjonariuszom CIA, którzy zdecydowali się opowiedzieć o torturach amerykańskim dziennikarzom. W tym roku uchylony zostanie kolejny rąbek. Tydzień temu wojskowy sędzia z USA, który prowadzi sprawę Abd Rahima al-Nashiriego (więzionego i torturowanego również w Polsce członka Al-Kaidy), zażądał, by amerykański rząd przedstawił na procesie wszystkie informacje na temat tajnych więzień. To, że kolejna dawka materiałów o więzieniach przeniknie w efekcie do mediów, jest pewne.
Od trzech tygodni wiadomo też, że tajne więzienia (m.in. w Polsce) były… bezużyteczne. Zeznania wyciągnięte przez agentów CIA z pomocą “zaawansowanych metod” nie miały żadnej wartości. Stwierdziła to komisja amerykańskiego senatu, która przebadała więzienia CIA. Raport z jej prac jeszcze nie został opublikowany, ale już wiadomo, co w nim będzie. Senatorowie oskarżają amerykański wywiad, że wprowadzał Biały Dom w błąd, przesyłając entuzjastyczne meldunki o tym, ile zamachów udało się udaremnić dzięki “zaawansowanym” przesłuchaniom.
Polskie władze konsekwentnie milczą. Milczy też prokuratura przedłużająca tajne śledztwo. Historia ma ciągle wiele luk. Ale jedno już wiemy: za 15 mln dol. w gotówce, które zresztą skarbnik Agencji Wywiadu i tak zdefraudował, Polska wpakowała się w niezłe szambo.
Dziś pierwsza część cyklu przybliżającego kulisy tej historii. We wtorek i środę – kolejne.
– Dlaczego nie wylądował w Warszawie? – Mariola Przewłocka, menedżerka portu lotniczego Szczytno-Szymany, kręcąc głową, przegląda dokumentację samolotu, który stanął na końcu pasa startowego. Zbyt wiele nie widać. Piloci tak ustawili samolot, że kadłub zasłania czekającą kolumnę mikrobusów z przyciemnionymi szybami. Przy lukach kręcą się ludzie, coś wyładowują. Z odległości ponad kilometra nie można powiedzieć, co to jest. Nie wiadomo też, po co na pas lotniska wjechały samochody. Kogoś przywiozły? Mają kogoś zabrać? Pod drzwi samolotu rutynowo podjeżdżają schody. Ale w lotniskowym terminalu nie pojawia się żaden pasażer. Nie tylko to zaprząta uwagę Przewłockiej…
Lot z Kabulu
Szymany to nawet w polskiej skali malutkie lotnisko. Do tego położone na uboczu. Składa się z dwukilometrowego pasa startowego i przejętego po wojsku małego budynku, w którym mieści się terminal i wieża kontroli lotów. Lotnisko w warmińskiej głuszy założyli Niemcy na potrzeby Luftwaffe. Po wojnie dwukilometrowy pas startowy przejęło polskie wojsko, ale samoloty pojawiały się tu rzadko. Szymany były jedynie lotniskiem zapasowym. W połowie lat 90. przeszły w cywilne ręce. Ale ruchu nie było, z rejestrów wynika, że rocznie obsługiwano tu góra 2 tys. pasażerów. W większości byli to niemieccy turyści, którzy przylatywali w rodzinne strony turbośmigłowymi ATR-72. Poza tym w Szymanach lądowały jakieś niewielkie prywatne awionetki.
Tymczasem w gorący niedzielny wieczór 22 września 2003 r. na pasie wylądował 30-metrowy boeing 737. Na kadłubie nosił amerykańską rejestrację N313P. Z dokumentów wynikało, że właścicielem samolotu jest firma zarejestrowana w Massachusetts o nic niemówiącej nazwie Premier Executive Transport Services. Osiem godzin wcześniej maszyna wystartowała z Kabulu.
Właśnie dlatego Przewłocka i inni pracownicy portu lotniczego byli zdziwieni. Tak duży samolot z amerykańską rejestracją, który na dodatek przeleciał pół świata, ląduje w maleńkich Szymanach, a nie w stolicy? Podejść do maszyny i pogadać z pilotami się nie dało. Dostęp do stojącego na końcu pasa samolotu mieli jedynie dwaj oficerowie straży granicznej, którzy – jak oznajmili – specjalnie przyjechali z odległego o półtorej godziny Kętrzyna. Pracownikom portu nie wolno się było do boeinga zbliżać, większość personelu wyproszono nawet z wieży kontrolnej. Nie podjechała też obsługa cysterny z kerozyną. Boeing nie tankował. Po niecałej godzinie maszyna była znowu w powietrzu. Jako lotnisko docelowe załoga podała Bukareszt. Kilka dni później pojawił się uprzejmy Amerykanin, by uregulować rachunek za obsługę samolotu. Zapłacił gotówką kilka razy więcej, niż przewidywał cennik, ponad 8 tys. zł. To miała być premia za pośpiech, bo o przylocie powiadomiono w ostatniej chwili. Na rachunku wpisano nazwę zagadkowej amerykańskiej firmy.
W Szymanach plotkowano, że z tajemniczym lotem ma związek pobliska szkoła wywiadu w Starych Kiejkutach. Mikrobusy, które podjechały pod boeinga, miały wojskowe rejestracje. Jeden z pracowników portu lotniczego widział je później na drodze prowadzącej właśnie do Kiejkut. – Być może samolotem przyjechała jakaś delegacja FBI albo CIA – spekulowano. Tym bardziej że poza boeingiem przylatywały w tamtym czasie jeszcze inne, mniejsze samoloty na amerykańskich numerach. Ludzie w Szymanach mieli jednak inne zmartwienia. Na lotnisku lądowało coraz mniej samolotów i nad portem zawisło widmo bankructwa.
150 kilo zielonych
O tym, kto i po co ląduje w Szymanach, doskonale wiedziała garstka ludzi pracujących przy Miłobędzkiej 55 na warszawskim Mokotowie. Pod tym adresem, w stojącym za dwumetrowym żywopłotem i szpalerem topoli biurowcu ma swoją siedzibę Agencja Wywiadu. Czterdziestoletni blok pokryty zielonymi płytami to najbardziej hermetyczny obiekt w świecie służb specjalnych III RP. Dziennikarzy nigdy nie wpuszczono dalej niż do wartowni. Dlatego nie wiemy, jak wyglądały korytarze, którymi na początku 2003 r. dwóch wysokich rangą funkcjonariuszy CIA szło do gabinetu płk. Andrzeja Derlatki, wiceszefa polskiego wywiadu. Jasne jest natomiast, że przywiezionej w bagażu dyplomatycznym przesyłki specjalnej nie targali ze sobą na górę. Kartony z plikami banknotów przekazali Derlatce zapewne w jakimś podziemnym garażu. Polski wywiad wzbogacił się o 15 milionów dolarów. Dla Agencji była to wówczas ogromna kwota. Budżet polskich służb specjalnych jest tajny, ale według nieoficjalnych informacji jeszcze dziś banknoty w kartonach pokryłyby połowę jej rocznych wydatków.
Pułkownik pieniędzy nie odbierał sam, boby nie dał rady. Milion dolarów w studolarówkach waży 10 kg. Amerykanie przywieźli więc w sumie 150 kg banknotów. Część wpłacono na tajne konta bankowe Agencji Wywiadu, część złożono w kasie pancernej, w której przechowywano pieniądze z funduszu operacyjnego. Po sfinalizowaniu transakcji Derlatka zaprosił Amerykanów na sutą kolację.
15 milionów to kwota, jaką Ameryka zapłaciła Polsce za udostępnienie oficerom CIA willi znajdującej się na terenie jednostki wojskowej 2669. Pod tym numerem kryje się szkoła wywiadu w Starych Kiejkutach. Tak jak siedzibę Agencji od zewnętrznego świata odgradza ją podwójny płot z drutem kolczastym, którego pilnują uzbrojeni wartownicy i setki kamer monitoringu. Za płotem rozpościera się malownicza sceneria: jezioro, las, łąki. Przed wojną swoje kadry szkoliła tu nazistowska Służba Bezpieczeństwa (SD). Na przełomie 2001 i 2002 r. obiekt wpadł w oko rezydentowi CIA w Warszawie. Kalkulował zapewne tak: ośrodek w głuszy i pod ścisłym nadzorem, do najbliższego lotniska tylko 20 km, do tego wszystko to w kraju, w którym praktycznie nie ma muzułmanów.
Agencja Wywiadu chętnie przekazała Amerykanom willę – i nie tylko. Polska strona zobowiązała się pomóc w przewozie więźniów z lotniska. Podstawić mikrobusy, zapewnić ochronę i zadbać, aby wszystko pozostało w tajemnicy.
Archipelag więzień CIA
“CIA posiada własną sieć tajnych więzień, w których zniknęło 100 i więcej podejrzanych o terroryzm. Tak jakby byli ofiarami dyktatur rodem z trzeciego świata” – ogłosił 2 listopada 2005 r. “Washington Post”. Dziennik dodał jeszcze, że ponad 30 najważniejszych więźniów przetrzymywano w Europie Wschodniej. “To powód do wstydu dla demokratycznych rządów, które dopiero niedawno zdemontowały aparaty służb specjalnych wywodzące się z czasów sowieckich. Więźniowie przetrzymywani w ciemnych, podziemnych celach nie mieli prawa do adwokata, odwiedzin. Nie dopuszczano do nich przedstawicieli Czerwonego Krzyża.
Polacy nie puścili w tej sprawie pary z ust. Dana Priest, dziennikarka “Posta”, która zdemaskowała tajne więzienia, informacje dostała od pracowników CIA. Funkcjonariusze amerykańskiego wywiadu – jej informatorzy – mieli już dosyć przełożonych, a w szczególności posłusznego Białemu Domowi szefa agencji Portera J. Gossa, który zmuszał ich, by łamali prawo. Na skargę, jak to w CIA bywało już wcześniej, poszli do prasy.
Tekst Dany Priest wywołał polityczne tsunami. Od czasu jej publikacji wiemy, że amerykański wywiad nie trzymał pojmanych bojowników Al-Kaidy wyłącznie w obozie w Guantanamo na Kubie, jak się wcześniej wydawało. Rozsyłał ich po nowych państwach sojuszniczych, by tam na terenie nieobjętym amerykańską jurysdykcją wymuszać torturami zeznania.
Już niecały tydzień po atakach na World Trade Center prezydent George W. Bush specjalnym dekretem zezwolił na takie postępowanie. Szczegóły ustalono później w gronie zaufanych doradców i ekspertów Departamentu Sprawiedliwości. Polowaniem na terrorystów, ich więzieniem i przesłuchiwaniem mieli zająć się agenci CIA. Tymczasem, jak się okazało, wywiad o czarnej robocie nie miał dotychczas pojęcia.
Zgodne dementi
Wkrótce po decyzji prezydenta świat pokryła sieć tajnych więzień. Powstała tzw. Air CIA, linia lotnicza złożona z maszyn należących do firm przykrywek, która przewoziła pojmanych terrorystów między państwami. To właśnie analiza tras 16 maszyn CIA, które wykonały w latach 2002 -07 ponad 1,2 tys. lotów, stała się głównym dowodem na istnienie tajnych więzień. Mimo że wiele z maszyn latało na pusto – kursy miały na celu zmylenie śladów, gdyby ktoś to wszystko kiedyś jednak tropił.
Już na początku 2005 r. dziennikarze przebąkiwali o “czarnych dziurach” w Maroku, Kuwejcie, Arabii Saudyjskiej, Syrii czy Pakistanie, gdzie katowanie więźniów podczas przesłuchań jest normą. Publikacja “Washington Post” postawiła jednak sprawę zupełnie w innym świetle. Szefowie redakcji w ostatniej chwili przed wysłaniem tekstu do drukarni zdecydowali się usunąć z niego nazwy krajów z Europy, które współpracowały z CIA. Naciskały na to amerykańskie władze, do naczelnego osobiście w tej sprawie dzwonił prezydent Bush.
Ale Human Right Watch, globalna organizacja broniąca praw człowieka, ujawniła, że chodzi o Rumunię i Polskę (później do listy dopisano Litwę). A w grudniu 2005 r. niemiecki tygodnik “Stern” wyciągnął – rzekomo od polskiego pracownika wywiadu – informację, że więzienie CIA działało w Starych Kiejkutach.
Stara Europa zatrzęsła się z oburzenia. Franco Frattini, unijny komisarz sprawiedliwości, stawiał sprawę jasno. Jeśli informacje się potwierdzą, kraje UE, które współpracowały z CIA, powinny stracić prawo głosu we Wspólnocie.
W Polsce słychać było tylko zgodne dementi. Ministrowie, zarówno z rządu PiS, jak i SLD, zapewniali, że żadnych tajnych więzień w Polsce nie ma. – I nigdy nie było – przekonywał były już wtedy prezydent Aleksander Kwaśniewski. Wtórował mu Zbigniew Siemiątkowski, wcześniejszy szef Agencji Wywiadu.
– Na Mazurach, w obiektach wojskowych, nie ma miejsca na lokalizację takiego więzienia – dodawał gen. Jan Szałaj, szef sztabu Pomorskiego Okręgu Wojskowego.
– Odkrylibyście je w piętnaście minut po jego powstaniu – mówił “Wyborczej” oficer wywiadu. Inny twierdził, że lokowanie więzienia w Starych Kiejkutach to absurd. Konwoje z więźniami z Szyman musiałyby przejeżdżać przez centrum 25-tys. Szczytna. Jak w takiej sytuacji zachować tajemnicę?
– Amerykanie musieliby być idiotami. Budować więzienie w kraju, gdzie nie mają żadnych baz? Na obszarze, którego nie kontrolują? – dziwił się wysokiej rangą pracownik MON, pytając, czemu światowe media nie doszukują się więzień w Niemczech, gdzie Amerykanie stacjonują od końca drugiej wojny światowej. – Boeing lądował w Szymanach nie po więźniów, ale oficerów CIA, którzy odwiedzili ośrodek w Kiejkutach – zapewniał.
To samo mówił Siemiątkowski: – Nie jest tajemnicą, że Polska blisko współpracuje z CIA. Wizyty jej agentów w Starych Kiejkutach to jedna z form tej współpracy. W Polsce jest więcej tajnych obiektów, do których CIA ma dostęp.
Za kulisami polski rząd i Biały Dom obiecywały sobie, że wszystko wyciszą. Jednak sprawę postanowiła do końca wyjaśnić Rada Europy. Śledztwo powierzono Dickowi Marty’emu, byłemu szwajcarskiemu prokuratorowi, który wsławił się w walce ze zorganizowaną przestępczością.
Polacy wiedzieli, co będzie
Zgodnie z polskim prawem z publicznie dostępnych map i zdjęć satelitarnych trzeba usuwać obiekty o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa. Dlatego na Google Maps teren ośrodka szkoleniowego polskiego wywiadu w Starych Kiejkutach jest zamazany. Mimo to w lesie na jego skraju majaczy kształt dachu. Tajemniczy budynek od kampusu Agencji Wywiadu dzieli 455 m. Z ustaleń amerykańskich dziennikarzy śledczych wynika, że prowadzi do niego osobna droga.
Wiadomo, że CIA polskiemu tajnemu więzieniu nadała kryptonim “Kwarc”. Czy powstało jakieś polskie oznaczenie? To na razie tajemnica. Wiadomo jednak, że Polacy początkowo starali się wszystko załatwić w cywilizowany sposób. Dlatego wynegocjowali z CIA tajną umowę, w której znalazły się m.in. ustalenia na wypadek śmierci któregoś z lokatorów willi po nazistowskiej Sicherheitsdienst. Skoro na Miłobędzkiej zakładano taki scenariusz, to polski wywiad musiał zdawać sobie sprawę z tego, co w obiekcie “Kwarc” będzie się działo. W “black sites” – tak w żargonie służb nazywano więzienia, ludzie ginęli naprawdę. Jesienią 2003 r. kilku udusiło się w bazie amerykańskiego lotnictwa w Bagram (Afganistan). Jeńców trzymano wówczas w stalowych kontenerach. Po tragedii pozostałych przy życiu przeniesiono do więzienia założonego w starej cegielni pod Kabulem. Jeden oficerów CIA postanowił zmiękczyć tam opornego taliba. Kazał go rozebrać i przykuć na noc do podłogi w nieogrzewanej celi. Rano okazało się, że więzień zamarzł.
Delta odbija Jerzego Kosa
Umowę w sprawie wynajmu willi podpisał z polskiej strony sam Siemiątkowski. Ale szefowie CIA przedłożony im do podpisu dokument wyśmiali. Więzienie mają być tajne, więc nie może po nich zostać żaden ślad na papierze – argumentowali. Polacy przełknęli to i zabrali się do przygotowywania pobytu Amerykanów bez podkładki.
Zalegalizowano natomiast amerykańskie miliony. Początkowo transakcja darowizny byłaby nielegalna. Polskie prawo nie przewidywało bowiem, by zagraniczni sojusznicy płacili służbom specjalnym. Ale pół roku przed spotkaniem Derlatki i Amerykanów w ustawie o Agencji pojawił się zapis o finansowaniu służby przez zagranicę. A władze województwa warmińsko-mazurskiego, gdzie leżą Szymany i Stare Kiejkuty, niespodziewanie dostały z budżetu państwa 8 mln zł (informacje wytropili dziennikarze “Wprost”). Pieniądze poszły m.in. na zakup systemu ILS dla lotniska. Dzięki temu samoloty z więźniami CIA na pokładzie mogły lądować nawet podczas śnieżycy czy burzy.
Poza tym Agencja Wywiadu umieściła w Szymanach swojego człowieka. Jak pisały potem polskie media, był nim Jerzy Kos, prezes portu lotniczego. Jednym z jego pierwszych posunięć miała być redukcja personelu, w szczególności ochrony. Czy w ten sposób ograniczono liczbę świadków lądowań samolotów z USA? Możemy się tylko domyślać. Wiemy natomiast, że w 2004 r. Kos wyjechał do wyzwolonego od Saddama Husajna Iraku, by załatwiać kontrakty na odbudowę dla polskiej firmy budowlanej Jedynka Wrocławska. Gdy został porwany przez zbuntowanych Irakijczyków, już po kilku dniach odbili go komandosi z legendarnej amerykańskiej jednostki Delta Force. Innym cudzoziemcom, którzy wpadli w podobne tarapaty, Amerykanie nie spieszyli na ratunek.
Z Tajlandii na Mazury
5 grudnia 2002 r. w Szymanach panował mróz. Śnieg szczelnie zakrył płytę lotniska. Pasa nie odśnieżano, bo nie było po co. Zimą nikt na Mazurach nie spodziewał się gości. Po południu monotonię portu lotniczego zburzył jednak telefon z Komendy Głównej Straży Granicznej w Warszawie.
– Przygotować lotnisko do przyjęcia – oznajmił głos w słuchawce. Zbliżający się samolot miał status lotu rządowego – tak jakby do Szyman przybywała jakaś oficjalna zagraniczna delegacja. Pługi natychmiast ruszyły do pracy. Śnieg pokrywający pas zdążył jednak zamarznąć, maszyny musiały zrywać z pasa lód. Zdążyły w ostatniej chwili.
Gdy do lądowania podchodził biznesowy gulfstream V, zarejestrowany w USA pod numerem N63MU, szefostwo poprosiło pracowników portu, by nie wychodzili z budynku. Na lotnisku pojawili się “strażnicy graniczni z Kętrzyna”, w rzeczywistości przebrani w mundury pograniczników agenci wywiadu. Tylko im wolno było podejść pod samolot.
Na pokładzie gulfstreama byli Abu Zubajda, uznawany przez CIA za nr 3. w Al-Kaidzie, oraz podejrzany o zorganizowanie zamachu na amerykański niszczyciel USS Cole Abd al-Rahim al-Nashiri. Przywieziono ich z “Kociego Oka”, tajnego więzienia pod Bangkokiem w Tajlandii. Nie wiadomo, czy na pas startowy wyszli o własnych siłach. Według relacji innych pasażerów Air CIA więźniów usypiano na czas lotu. To dodatkowo dezorientowało. Gdyby wiedzieli, ile trwał lot, byliby w stanie powiedzieć, jak daleko ich wywieziono.
Pięć dni później zaczęły się przesłuchania z użyciem tzw. zaawansowanych technik, czyli po prostu tortur. W tym samym czasie na szczycie UE w Kopenhadze wyznaczono datę przyjęcia Polski do UE. Tuż przed Bożym Narodzeniem wybuchła afera Rywina.
Ruch na lotnisku
Stare Kiejkuty były najważniejszym ogniwem systemu tajnych więzień CIA. Tu nie trafiał byle kto, tylko terroryści, których Amerykanie zaliczali do samej wierchuszki Al-Kaidy. Najważniejszy był wówczas 37-letni Chalid Szejk Mohammed. To dowódca operacyjny organizacji i mózg zamachów na World Trade Center. Do Szyman przyleciał 5 marca 2003 r. gulfstreamem o rejestracji N379P. Na pokładzie był też jego współpracownik Mustafa al-Hawsawi.
Mohammeda nie trzeba było podczas lotu usypiać. Gdy na pokładzie samolotu przywiązano go do fotela rozłożonego tyłem do kierunku lotu, natychmiast zamknął oczy. Amerykanie nie pozwalali mu spać, odkąd pięć dni wcześniej pojmali go w Pakistanie.
Po wylądowaniu konwój mikrobusów musiał kluczyć, bo Mohammed twierdził później, że jazda do więzienia trwała ponad godzinę.
Po trzech miesiącach na pokładzie tego samego samolotu (gulfstream odwiedzał Polskę jeszcze trzy razy) przywleczono z Afganistanu Walida bin Attasza, Jemeńczyka, który został ochroniarzem ben Ladena i miał osobiście wybrać terrorystów do ataku na WTC. Na płycie lotniska w Szymanach minął się z al-Nashirim, którego CIA – razem z Ramzimem bin al-Szibhem, innym terrorystą zamieszanym w zamachy z 11 września – przerzucała akurat do tajnego więzienia pod Rabatem w Maroku. Raczej na pewno się nie widzieli ani nie słyszeli. Więźniom, zanim wyszli na świeże powietrze, zawiązywano oczy, a na uszy zakładano słuchawki.
Al-Szibh w Starych Kiejkutach był przesłuchiwany brutalniej niż w Afryce.
Polska stanem USA
Amerykańscy dziennikarze szacują, że przez “Kwarc” przewinęło się ok. 10 więźniów. Czy to dokładna liczba, nie wiadomo. Więzienie działało krótko. Już latem 2003 r. CIA postanowiła przerzucić więźniów do obiektu o nazwie “Jasne Światło”. Takie oznaczenie dostało tajne więzienie w Rumunii, na terenie strzeżonego kompleksu Narodowego Rejestru Informacji Tajnych w Bukareszcie. Więźniów zawiózł wspomniany już boeing 737. Według dokumentów ujawnionych przez polską straż graniczną na pokład samolotu weszło w Polsce pięć osób. Maszyna obsłużyła jednym kursem najważniejsze tajne więzienia, poza Starymi Kiejkutami i Bukaresztem lądowała w Kabulu i Rabacie w Maroku, a trwający pięć dni kurs skończył się w amerykańskiej bazie w Guantanamo. Tam zaś – obok znanego całemu światu więzienia dla terrorystów – działało też więzienie tajne o kryptonimie “Pole Truskawek”.
Wydaje się, że CIA zlikwidowała polskie więzienie, bo bała się dekonspiracji programu. Agenci zdawali sobie sprawę, że prędzej czy później ktoś z Polaków może zacząć zadawać niewygodne pytania dotyczące ich samolotów. Placówka w Rumunii była zaś świeża, dzięki czemu przez jakiś czas ryzyko spalenia operacji było o wiele mniejsze. Później więźniów z “Jasnego Światła” przerzucono na Litwę. Tamtejsze tajne więzienie o kryptonimie “Bursztynowa Odmowa” zbudowano we wewnątrz dawnej szkoły jeździectwa 20 km pod Wilnem. Obydwie placówki budował Kyle Foggo, szef bazy zaopatrzeniowej CIA w Europie. Więzienia wyglądały identycznie od wewnątrz. Miało to dezorientować więźniów.
Rumuni i Litwini współpracowali z CIA równie gorliwie jak Polacy. – Byli nam tak wdzięczni za przyjęcie do NATO, że zgodziliby się na wszystko – mówił amerykańskim dziennikarzom jeden z wysoko postawionych pracowników CIA. – Polska była 51. stanem USA. Tylko zwykli Amerykanie o tym nie wiedzieli – mówi inny.
Ostatecznego potwierdzenia na razie brakuje
Wiosną 2006 r. Dana Priest za zdemaskowanie więzień CIA dostaje Pulitzera i kilka innych prestiżowych nagród. Agencja szuka przecieku. Dyrektor Porter J. Goss nakazuje przebadać wykrywaczem kłamstw setki osób. Wpada 61-letnia Mary McCarthy, główna analityczka w inspektoracie CIA, czyli wewnętrznej policji amerykańskiego wywiadu. Kobieta przyznaje się do winy. Agencja zwalnia ją dyscyplinarnie. Ale w maju ze stanowiskiem musi pożegnać się również dyrektor Goss. Odchodzi w atmosferze wojny domowej, którą wywołał, prowadząc tajne więzienia, a potem bezwzględnie szukając przecieku.
Tymczasem Dick Marty zapowiada, że ostatecznie zdemaskuje ośrodki CIA dzięki analizie zdjęć satelitarnych z podejrzanych miejsc. Jednak to nie jest takie proste. O zdjęcia nie może doprosić się przez kilka miesięcy, niektóre państwa UE (w tym Polska) odmawiają jakiejkolwiek pomocy. W styczniu 2006 r. Marty przyznaje Parlamentowi Europejskiemu, że ma dowody wyłącznie na to, że maszyny CIA korzystały z europejskich lotnisk. Informacji o istnieniu tajnych więzień nie udało mu się potwierdzić. Wydaje się jeszcze, że góra urodziła mysz…
Pisałem m.in. na podstawie materiałów, które ukazały się w “Washington Post”, “New York Timesie” i “Gazecie Wyborczej”
WE WTOREK: Polskie więzienie CIA nadzorował Mike Sealy, oficer CIA z 20-letnim stażem. Podlegali mu m.in. analityk Deuce Martinez i pochodzący z Egiptu Albert El Gamil. Ten był najgorszy dla więźniów. Podczas przesłuchań używał wiertarki.
W ŚRODĘ: Na takiej sprawie inny amerykański prawnik zarobiłby miliony, ale on broni Abu Zubajdy za darmo. Jak mówi, jest mu klienta żal. Tortury, którym poddawano go także w Polsce, spowodowały trwałe uszkodzenie mózgu. – A przecież jest niewinny! Rozmowa z Josephem Marguliesem, obrońcą człowieka uznanego przez CIA za numer 3 w Al-Kaidzie.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.