Problemem nie jest konfrontacyjny kurs państw zachodnich wobec Rosji, lecz ich bierność. Zachód stać było na bombardowanie Serbii czy Iraku. Rosji tacy politycy już nie podskoczą – zauważa publicysta „Rzeczpospolitej”.
Po anszlusie Krymu trudno bronić racji, które przyświecają polityce rosyjskiej. Próbę taką podjął jednak Robert Stanisław Terentiew („Rzeczpospolita”, 8.05.2014). Przyjął on perspektywę, która w Polsce w medialnym mainstreamie jest właściwie nieobecna. Natomiast stale pojawia się na łamach niszowych serwisów internetowych, piętnujących – jeśli chodzi o podjęty po roku 1989 przez Warszawę wybór opcji międzynarodowej – „zamianę Moskwy na Waszyngton”.
Z tej perspektywy kraje dawnego bloku wschodniego jawią się jako ofiary zachodniego kolonialnego podboju (głównie rzecz jasna w dziedzinie gospodarki). Przegrały zimną wojnę i poniosły spektakularną klęskę ekonomiczną, więc musiały się zgodzić na warunki, które im postawiła strona zwycięska. Dla Polski, Czech czy Węgier taka sytuacja oznaczała wyczekiwany przez mieszkańców tych krajów, chociaż rzecz jasna bardzo bolesny i kosztowny, „powrót do Europy”.
Ofiara sytego Zachodu
Tymczasem Rosja doświadczyła – jak to ujął Władimir Putin – „jednej z największych katastrof geopolitycznych XX wieku”, czyli utraciła olbrzymią część swojego terytorium i pozycję światowego mocarstwa. A w latach 90., w rezultacie wyścigu globalizacyjnego, znalazła się w zapaści, z której zaczęła wychodzić na początku XXI stulecia.
Terentiew interpretuje tę sytuację następująco: „Rosja poczuła się zagrożona, gdy sojusz atlantycki zaczął się zbliżać do jej granic i nikt nie zamierzał respektować ani jej interesów na Bałkanach czy na Kaukazie, ani subiektywnego poczucia, iż jest okrążana zachodnimi bazami”. Wprawdzie publicysta uważa, że wobec takich państw jak Ukraina Moskwa znalazła się na straconej pozycji – bo nie miała i nie ma im nic do zaoferowania – to dalej oznajmia: „Jeśli rację ma stary konserwatysta, amerykański kongresmen Ron Paul, którego trudno posądzać o prorosyjskie sympatie, że awanturę na Ukrainie celowo wywołał Waszyngton do spółki z MFW, by uwikłać Władimira Putina w beznadziejną wojnę, wkrótce może być jeszcze bardziej nieprzyjemnie”.
Rosja w tej wizji jawi się więc jako ofiara sytego, a zarazem agresywnego Zachodu. I trudno zaprzeczyć temu, że tak było w latach 90. Ale w kolejnej dekadzie – już za prezydentury Putina – nastąpiła poważna zmiana. Nadeszła koniunktura na sprzedaż surowców, dzięki której nastąpiła znacząca poprawa sytuacji gospodarczej Rosji jako czołowego eksportera ropy naftowej i gazu. Potem zaś ruszyła ofensywa geopolityczna – między innymi pomoc marionetkowym władzom Osetii Południowej i Abchazji w oderwaniu się tych prowincji od Gruzji w roku 2008, poparcie przewrotu w Kirgistanie w 2010 czy wreszcie odebranie Krymu Ukrainie.
Terentiew nazywa takie ruchy defensywną grą w wybijanego, ale przecież Rosja zaczęła realnie odzyskiwać to, co w kremlowskiej propagandzie nazywane jest „strefą uprzywilejowanych interesów” Moskwy. Jeśli więc nawet była jakaś cząstka racji w wygłaszanych przez Rona Paula teoriach spiskowych, to przecież nie należałoby się dziwić aktywnej polityce USA – gdyby taka była – wobec odradzającej się rosyjskiej potęgi.
Pogarda dla mięczaków
Tyle że w ciągu minionych kilku miesięcy Zachód zachowywał się dość powściągliwie w stosunku do poczynań Kremla. Owszem, użył sankcji, które miały zmusić Rosję do tego, żeby ta przestała naruszać integralność terytorialną Ukrainy, ale na razie nie udało się tego celu osiągnąć. Można odnieść wrażenie, że postawa Zachodu ośmieliła i rozzuchwaliła Moskwę. Zajmując Krym, Rosja demonstrowała olbrzymią pewność siebie. W wypowiedziach ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa wyczuwało się wręcz pogardę dla zachodnich mięczaków, którzy przyglądając się temu, z jaką determinacją, a zarazem bezczelnością kremlowscy twardziele podjęli batalię o czarnomorski półwysep, zwyczajnie osłupieli.
Przypatrując się zaś temu, co się obecnie dzieje na wschodnich rubieżach Ukrainy – chaos, przemoc – musimy dojść do wniosku, że przebieg wydarzeń może zadowalać Rosję. Przecież polityka Moskwy wobec Kijowa sprowadza się w dużym stopniu do tego, żeby kompromitować ukraińskie „banderowskie” władze i udowadniać im to, że rządzą czy raczej próbują rządzić „państwem upadłym”. Skoro Ukrainy nie udało się Kremlowi podporządkować (chociażby poprzez wciągnięcie jej do Unii Celnej), to w tej sytuacji chodzi o przekształcenie jej w szarą strefę, będącą prawdziwym rajem dla szemranych, nieformalnych postsowieckich układów.
W tym kontekście słusznie Terentiew zwraca uwagę na to, że współczesna Rosja nie jest normalnym europejskim państwem, którym była w czasach carskich, ale stanowi postkomunistyczną hybrydę – w gruncie rzeczy byt nieprzewidywalny i niebezpieczny, wymagający ostrożnego obchodzenia się z nim. Zdaniem publicysty, wynika z tego konieczność dogadywania się Zachodu z kremlowską elitą bez liczenia na demokratyzację rosyjskiego systemu.
Mocny facet w polityce
Tyle że takie obłaskawianie rosyjskiego establishmentu wcale nie musi przynieść pożądanych rezultatów. Najlepszym pod tym względem przykładem jest Polska. Ekipa Donalda Tuska postawiła w roku 2008 na naprawę stosunków z Moskwą (chociażby odblokowała rozmowy w sprawie zawarcia umowy o partnerstwie i współpracy między Unią Europejską a Rosją), nawet za cenę eskalacji konfliktu z urzędującym wówczas prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Brutalny sprawdzian nastąpił dwa lata później, po katastrofie smoleńskiej. Władze rosyjskie wykonały szereg kroków – włącznie z odmową zwrotu stronie polskiej wraku tupolewa – mogących świadczyć o tym, że nic sobie nie robiły z pojednawczej linii rządu Tuska. A kropkę nad i postawił raport MAK będący narzędziem wizerunkowego pogrążania Polski w oczach światowej opinii publicznej.
Jeśli więc Robert Stanisław Terentiew stawia rozmaite zarzuty Zachodowi, to generalnie ma rację. Ale problemem nie jest – jak twierdzi – konfrontacyjny kurs państw zachodnich wobec Rosji, ale wręcz odwrotnie – ich bierność, którą w stosunku do niej prezentują. Działają one w sposób nieskonsolidowany. Brakuje im stanowczości.
Nie można mieć złudzeń. Żyjemy – jeśli chodzi o Zachód – w epoce politycznych liliputów, których stać było tylko na bombardowanie Serbii czy Iraku. Rosji tacy politycy już nie podskoczą. Na ich tle dawny funkcjonariusz KGB przedzierzgnął się – przynajmniej pod względem piarowym – w męża stanu i został w Europie bohaterem środowisk tęskniących za mocnymi facetami w polityce. Żadnej głębokiej westernizacji Rosji – na którą liczy Terentiew – to nie zwiastuje.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.