Obama na Alasce ma promować walkę z globalnym ociepleniem
Na razie jednak jego trzydniową wizytę zdominował spór o nazwę najwyższego szczytu Ameryki Północnej: McKinley został bowiem niedawno przemianowany na Denali. Dużo się też mówi o prawach rdzennych mieszkańców USA.
Przed wizytą Obamy na Alasce jego rząd postanowił, że najwyższy szczyt Ameryki Północnej będzie się nazywał Denali – jak nazywają go rdzenni mieszkańcy stanu.
Do tej pory wysoki na 6194 m Denali znany był jako Mt McKinley – tak na cześć prezydenta USA Williama McKinleya nazwali go pod koniec XIX w. poszukiwacze złota, a w 1917 r. nazwa ta została oficjalnie przyjęta i można ją znaleźć w każdym atlasie czy mapie. Zmiana dokonała się na podstawie rozporządzenia szefowej departamentu spraw wewnętrznych Sally Jewell. I natychmiast wywołała oburzenie kongresmenów i senatorów z Ohio, czyli stanu, z którego pochodził McKinley.
– Kolejna samowolna decyzja Obamy podjęta bez żadnej konsultacji i zgody Kongresu – komentował senator Rob Portman. On i inni politycy Ohio ze zgrozą przypominali, że prezydent McKinley został zamordowany na początku drugiej kadencji i był weteranem wojny domowej, w której walczył po właściwej stronie, czyli o zniesienie niewolnictwa. A zatem rozporządzenie Jewell jest zrzuceniem z piedestału bohatera, który oddał życie w służbie narodowi.
“Wielkie rozczarowanie” wyraził też John Boehner, szef Izby Reprezentantów, czyli niższej izby Kongresu. Były doradca George’a W. Busha Carl Rove zaapelował, żeby jakoś inaczej uhonorować zrzuconego z najwyższego szczytu Ameryki McKinleya.
Obama na razie w sprawie kontrowersji milczy, bo z jego punktu widzenia jest ona niefortunna. Przyleciał w poniedziałek na Alaskę głównie po to, by promować walkę z globalnym ociepleniem, które zagraża lodowcom w tym stanie. Wystąpi m.in. w przyrodniczo-przygodowym programie telewizji NBC o Alasce, by mówić o zagrożeniach dla Ziemi, i Alaski w szczególności.
Na razie jednak spór o Denali/McKinley zdominował trzydniową prezydencką wizytę. Zmianę nazwy z radością przyjęli senatorowie i kongresmeni z Alaski, którzy zresztą domagali się jej od kilku dziesięcioleci.
Symboliczne gesty Obamy
Obama już wcześniej angażował się w różne symboliczne spory po stronie rdzennych mieszkańców kraju. M.in. apelował do właściciela drużyny futbolu amerykańskiego Washington Redskins (Waszyngtońscy Czerwonoskórzy) o zmianę nazwy, którą wielu Indian uznaje za obraźliwą.
Kiedy niektórzy Republikanie domagają się deportacji milionów nielegalnych imigrantów, Obama przypomina czasem, że wszyscy biali mieszkańcy Ameryki są w pewnym sensie nielegalnymi imigrantami, tzn. ich przodkowie przybyli tu i zabrali kraj rdzennym mieszkańcom. – Jeśli ktoś może być słusznie oburzony sprawą nielegalnej imigracji, to tylko Indianie – żartował kilka miesięcy temu prezydent.
Indianie przyznają, że Obama jest zapewne najbardziej życzliwym dla nich prezydentem w historii USA, ale są też do pewnego stopnia rozczarowani. Dopiero rok temu, czyli pięć lat po objęciu urzędu, Obama odwiedził jeden z rezerwatów.
Ale jego wizyta w Standing Rock, czyli w autonomicznym terytorium Sjuksów na pograniczu Północnej i Południowej Dakoty, i tak była “historyczna”. Jedynymi prezydentami USA, którzy wcześniej odwiedzili jakikolwiek indiański rezerwat, byli Bill Clinton (w 1999 r.) i Franklin Delano Roosvelt (ponad 70 lat temu). W Standing Rock państwo Obamowie odwiedzili lokalną szkołę i słuchali opowieści uczniów o alkoholizmie rodziców, biedzie, poczuciu beznadziei i samobójstwach, które są plagą nawet wśród młodych mieszkańców rezerwatów.
– Żadne dziecko nie powinno przez coś takiego przechodzić – mówił prezydent. – Te dzieci są jak nasze córki, Malia i Sasha, tak samo mądre, piękne, ale niestety nie mają takich szans życiowych jak one. I z tym nie możemy się pogodzić, bo tak nie powinno być w Ameryce…
Potem Obama zaprosił do Waszyngtonu dwudziestkę indiańskich dzieci – były w Białym Domu przez dwa dni, zjadły z prezydencką rodziną obiad w pizzerii, obejrzały mecz koszykówki NBA…
Jeśli chodzi o konkretne, systemowe zmiany, a nie symboliczne gesty – rząd federalny zwiększa liczbę stypendiów dla młodych Indian i dotacje dla szkół w rezerwatach, które należą do najsłabszych w USA (ich uczniowie mają w testach najgorsze wyniki). Taki program pomocy ogłosił Obama w grudniu ubiegłego roku. Jak przyznała pani sekretarz Jewell, która odpowiada za rezerwaty, miliard dolarów potrzebny jest na sam remont szkół – niektóre się niemal rozpadają.
Czy Indianie “staną na nogi”?
Dotacje nie rozwiążą jednak wszystkich problemów Indian, bo jednym z najpoważniejszych jest ten, że uzależnili się od rządowej pomocy. W niektórych rezerwatach ludzie czekają tylko na państwową rentę, by ją przepić – i tak miesiąc w miesiąc. W tych najgorszych bezrobocie sięga 50 proc. – tam niemal wszyscy przepijają zapomogi i renty.
Dlatego administracja Obamy podejmuje kroki, by Indianie “stanęli na nogi”. M.in . federalne biuro ds. Indian w rekordowym tempie wydaje rezerwatom zezwolenia na prowadzenie kasyn, które stały się głównym źródłem dochodu “bogatych” plemion. Za rządów George’a W. Busha takich zezwoleń prawie nie było, teraz dostaje je niemal każde plemię.
W zeszłym roku rząd Obamy ogłosił, że Indianie we wszystkich rezerwatach w USA jeśli tylko zechcą mogą uprawiać i sprzedawać marihuanę (choć formalnie rzecz biorąc, tzn. wg prawa federalnego, jest to zakazane, kilka stanów ją zalegalizowało). Jednak ta forma “pomocy” wywołała konsternację, bo wiele plemion ma problemy z alkoholizmem i narkotykami, dlatego ich przywódcy obawiają się, że uprawy marihuany mogłyby tylko sytuację pogorszyć. Jedynie Mohikanie, którzy wcześniej zarobili ogromne pieniądze na hazardzie (budując m.in. jedno z największych kasyn na świecie), wyraziło zainteresowanie tą ofertą.
Również za rządów Obamy departament sprawiedliwości zawarł pozasądowe ugody z niektórymi plemionami, które domagały się odszkodowań za dawne krzywdy. Na przykład plemię Nawaho otrzymało pół miliarda dolarów. Była to rekompensata m.in. za kopalnie uranu na terenie ich rezerwatu, które powstały tam pod koniec II wojny światowej i dostarczały ładunków do bomb atomowych. Dziś zostały po nich promieniotwórcze odpady, a dawni indiańscy górnicy umierają na raka płuc.
Dwa wieki zaniedbań
Oczywiście w ciągu kilku lat nie da się nadrobić krzywd i zaniedbań z ostatnich dwóch wieków. Co ciekawe jednak, rząd USA z najwyższym trudem przyznaje się do zbrodni i wykroczeń, których ofiarami padli rdzenni mieszkańcy Ameryki.
W 1993 r. Kongres przeprosił Hawajczyków za obalenie ich królowej sto lat wcześniej, a w 2009 r., czyli już za rządów Obamy – za złe i okrutne traktowanie Indian. Ale te przeprosiny pozostały niemal niezauważone, gdyż wpisano je w budżet obronny USA, w dodatku dopiero na 47. stronie tej 65-stronicowej ustawy. Na końcu owych przeprosin dodano jednak następujący paragraf: “Powyższe oświadczenie nie jest i nie może być formalną podstawą do jakichkolwiek roszczeń przeciwko rządowi USA”.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.