Big Brother Obama

<--

Tajny Big Brother Obamy

Inwigilacja, jaką Obama zafundował Amerykanom, nie byłaby wcale skandaliczna, gdyby wszyscy o niej wiedzieli

Minął już tydzień, odkąd obudziliśmy się w Big Brotherze, ale pytań i dylematów, zamiast ubywać, wciąż przybywa.

Czy Dick Cheney miał rację? – pyta ze smutkiem “New Yorker”. Chodzi o osławionego wiceprezydenta w administracji George’a W. Busha, która – jak się kiedyś wydawało – ustanowiła rekordy w nadużywaniu władzy, za co była surowo potępiana przez kandydata Baracka Obamę. Otóż Cheney, kiedy odchodził z urzędu, powiedział tak: “Teraz nas krytykują, ale kiedy będą musieli zmierzyć się z problemami, z jakimi my się mierzyliśmy, to docenią niektóre metody, które stosowaliśmy”. No i proszę! Nie tylko docenili, ale też twórczo rozwinęli.

Cztery lata później na mocy tajnych nakazów sądowych amerykańskie sieci komórkowe przekazują Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) dane o rozmowach telefonicznych wszystkich Amerykanów – czas i miejsce pobytu abonentów w chwili połączenia (ujawniono tylko nakaz dla Verizona, ale takie same dostali zapewne inni operatorzy).

Okazuje się również, że NSA prowadzi tajny program nasłuchu internetu – zmusza wielkie firmy internetowe, takie jak Google, Facebook czy Microsoft, żeby udostępniały e-maile, czaty i wszelkie prywatne informacje swoich użytkowników.

Których użytkowników i na jakich zasadach? Nie wiadomo, bo nakazy sądowe pozostają tajne. A wszystko w imię nieustającej wojny z terroryzmem.

“O wszystkim informowaliśmy Kongres i wszystkie nakazy zatwierdzał niezawisły sąd” – wyjaśnia Obama i z formalnego punktu widzenia zapewne ma rację. Totalna inwigilacja zafundowana Amerykanom wydaje się całkowicie zgodna z prawem.

Jednak, jak zauważa “New York Times”, tylko nieliczni kongresmeni, głównie z komisji ds. wywiadu, byli informowani. A jak ustalił “Wall Street Journal”, specjalny sąd, który rozpatruje wnioski amerykańskich służb wywiadowczych o szpiegowanie konkretnych osób lub grup ludzi (tzw. Foreign Intelligence Surveillance Court), odrzucił jedenaście z 34 tys. wniosków, które do niego wpłynęły. Czyli 0,03 proc. Dlatego zapewnienia Obamy o nadzorze sądów nad władzą wykonawczą są mało przekonujące.

Czy Edward Snowden jest zdrajcą, czy bohaterem? Chodzi o 29-letniego informatyka, administratora sieci komputerowych NSA, a wcześniej CIA, który uciekł z amerykańskich Hawajów do chińskiego Hongkongu i opowiedział o inwigilacji dziennikarzom “Guardiana”.

Otóż – wbrew oskarżeniom władz USA – wydaje się, że Snowden nie naraził na szwank swojego kraju ani w ogóle kogokolwiek. Tym zasadniczo różni się np. od szeregowca Bradleya Manninga, analityka CIA, który przekazał portalowi Wikileaks setki tysięcy tajnych raportów amerykańskiego wojska, wywiadu i dyplomacji. Zawierały one różne szczegółowe sekrety, których ujawnienie mogło zaszkodzić konkretnym dyplomatom, szpiegom itp.

Snowden ujawnił jedynie ogólną informację, że rząd USA potajemnie inwigiluje swoich (i nie swoich) obywateli. I dobrze zrobił.

Najcięższym grzechem Obamy wcale nie jest przecież to, że inwigiluje. Być może Amerykanie chcą być inwigilowani, żeby czuć się bezpieczniej – tak wynika np. z sondażu “Washington Post” i Pew Research Center przeprowadzonego już po wybuchu skandalu. 56 proc. ankietowanych stwierdziło, że akceptuje gromadzenie danych o telefonach milionów Amerykanów (41 proc. nie akceptuje), a 62 proc. – że rząd ma prawo naruszać prawo do prywatności, żeby skuteczniej walczyć z terroryzmem (tylko 31 proc. uważa, że prawo do prywatności jest ważniejsze).

Najcięższym grzechem Obamy jest trzymanie wszystkiego w tajemnicy i przyznanie sobie prawa do decyzji. To jest sedno sprawy. O takich zasadniczych sprawach – tutaj Snowden ma rację – powinni wiedzieć obywatele, a decyzja powinna zostać podjęta publicznie. Choćby po to, żeby “przegłosowana” mniejszość Amerykanów (przeciwnych inwigilacji) mogła w sądzie dochodzić prawa do prywatności (i wygrać lub przegrać).

Jak ufać amerykańskiemu wywiadowi, skoro on zaufał Snowdenowi? Zabawne, ale przecież istotne pytanie. Jeśli zwykły administrator sieci komputerowej był w stanie ujawnić największe tajemnice Ameryki, to coś jest nie tak z Ameryką. A przynajmniej z jej tajnymi służbami. Może jeszcze nie dojrzały, żeby dyskretnie inwigilować naród?

Jaka byłaby kara za zignorowanie tajnego nakazu sądowego? Portal Slate wyjaśnia, co byłoby, gdyby np. Google zignorował tajny nakaz sądu i nie przekazał e-maili swoich użytkowników. Otóż dopuściłby się tzw. obrazy sądu. W tajnym procesie można by go skazać na grzywnę, ale tajną grzywnę, tzn. bez ujawnienia jej przyczyn. Co mogłoby Google’owi przysporzyć kłopotów przy okazji składania zeznania podatkowego. W krańcowym przypadku można by posadzić szefa Google’a do więzienia, czego już nie da się zrobić potajemnie. Naturalnie uzasadnienie wyroku pozostałoby tajne.

Czy James Clapper musi odejść? Chodzi o dyrektora amerykańskich służb wywiadowczych, który pytany przez kongresmenów kilka miesięcy temu, “czy NSA zbiera dane o milionach Amerykanów”, odparł: “Nie. A przynajmniej nie zbiera świadomie”. Dziś wyjaśnia, że była to “najmniej fałszywa, czyli najbliższa prawdy” odpowiedź, jakiej mógł udzielić publicznie – biorąc pod uwagę, że inwigilacja była tajna.

A prawda jest rzekomo taka, że rząd USA postępuje jak bibliofil, który skupuje wszystkie książki i gromadzi je w swojej bibliotece, ale w ogóle do nich nie zagląda. Taki bibliofil zbiera książki, ale bez świadomości, co w nich jest. Czyli “nie zbiera świadomie”.

Po konkretną książkę sięga dopiero wtedy, kiedy musi coś sprawdzić – tak jak rząd sięga po prywatne dane konkretnego obywatela tylko wtedy, kiedy zaczyna go podejrzewać.

Słuchając takich wyjaśnień, Dick Cheney zapewne szeroko się uśmiecha

About this publication