Edited by Sean Feely
Zmierzch Ameryki już nadszedł
Wkroczyliśmy w nową erę w historii świata – Ameryka znalazła się w odwrocie, a jej przeciwnicy triumfują.
Putin stał się głównym arbitrem światowej polityki” – przechwalają się od jakiegoś czasu Rosjanie. „Jego wpływy sięgają tak daleko, że byłby nawet w stanie wpłynąć na wyniki głosowania w sprawie Syrii w amerykańskim Kongresie” – napisał jeden z rosyjskich think tanków. Zresztą nie tylko w Moskwie tak myślą: rosyjski prezydent został numerem 1 na liście najpotężniejszych ludzi świata w 2013 r. w rankingach „Forbesa” i „Time’a”.
Urażeni sprzymierzeńcy
Władca Kremla wygrał w ubiegłym roku kilka ważnych pojedynków z amerykańskim prezydentem. W lipcu przyznał Snowdenowi azyl, lekceważąc groźby Waszyngtonu, wściekłego za ujawnienie amerykańskich sekretów podsłuchowych. We wrześniu ocalił reżim Baszara Al-Asada, swego ostatniego sojusznika na Bliskim Wschodzie. W listopadzie Moskwa odegrała kluczową rolę w negocjacjach w sprawie zamrożenia programu nuklearnego Iranu. Ale najważniejsze zwycięstwo przyszło pod koniec tego roku, gdy ukraińskie władze oświadczyły, że wolą Moskwę od integracji z Zachodem. A Ukraina jest kluczowa dla Rosji – najbliższy punkt jej wschodniej granicy leży zaledwie 450 kilometrów od Moskwy. Rosja bez Ukrainy to Rosja niemal bezbronna.
Putin odnosi spektakularne sukcesy w postsowieckiej „bliskiej zagranicy”, a Ameryka traci wpływy na Bliskim Wschodzie, na którym zawsze jej tak bardzo zależało. Arabska wiosna wcale jej nie pomogła. – Im głośniej domagano się demokratyzacji, tym wyraźniejsze stawały się nastroje antyamerykańskie. Tak jakby antyamerykanizm i demokracja były dla tych ludzi tym samym – mówi „Newsweekowi” Emmanuel Todd, autor przełożonego na kilkadziesiąt języków „Schyłku imperium”. Waszyngton – po raz pierwszy od 50 lat – nie ma dziś na Bliskim Wschodzie ani jednego sprzymierzeńca z prawdziwego zdarzenia.
W Egipcie, najważniejszym kraju regionu, nie tylko Bracia Muzułmańscy, lecz także wojskowi, niegdyś protegowani Waszyngtonu, nie ufają Ameryce ani trochę. Pierwsi widzą w nich wrogów, drudzy zdrajców. Izrael doszedł do wniosku, że sam musi zadbać o swoje interesy. Po syryjskiej rejteradzie Obamy nikt w Tel Awiwie już nie wierzy, że w razie najgorszego Ameryka obroni swego sprzymierzeńca przed Iranem.
Arabia Saudyjska, która z reguły nie krytykowała Amerykanów, właśnie zaczęła to robić. „Widzieliśmy, jak czerwona linia wyznaczona przez prezydenta Obamę coraz bardziej różowiała, aż w końcu stała się zupełnie biała. Nie tego się spodziewaliśmy po amerykańskim przywódcy” – mówił kilkanaście dni temu książę Turki al-Faisal, były szef saudyjskiego wywiadu i nieoficjalny rzecznik tamtejszego rządu. Amerykańska bezczynność w Syrii wstrząsnęła Saudyjczykami. Ale gdy dowiedzieli się, że Amerykanie przez kilka miesięcy prowadzili tajne negocjacje z Teheranem, poczuli się jeszcze gorzej. Polska już coś podobnego przerabiała, gdy 17 września 2009 r., w rocznicę sowieckiej agresji, Amerykanie ogłosili, że rezygnują z tarczy antyrakietowej. Obama okazał się mistrzem w urażaniu dawnych sprzymierzeńców Ameryki.
Nowa era
Kiedy Chuck Hagel został w lutym 2013 r. nowym amerykańskim sekretarzem obrony, wręczył Obamie znaczący podarunek – biografię Dwighta D. Eisenhowera. W czasie II wojny światowej Eisenhower był bohaterskim dowódcą, lecz jako prezydent Stanów Zjednoczonych miał zupełnie inne priorytety – chciał za wszelką cenę uniknąć rozlewu amerykańskiej krwi. Od zakończenia wojny w Korei do końca jego prezydentury w 1961 r. na całym świecie nie zginął ani jeden żołnierz armii Stanów Zjednoczonych. Obama idzie w ślady Eisenhowera. I zarządził wielki odwrót. Ameryka przestaje pełnić rolę niezastąpionego narodu, jak 15 lat temu nazwała ją Madeleine Albright, albo światowego żandarma – jak mówili inni. Rezultaty widać gołym okiem.
Jak twierdzi amerykański politolog Walter Russell Mead, „w 2013 r. weszliśmy w niemal niezauważony sposób w nową erę w historii świata. Koalicja wielkich potęg: Chin, Rosji, Iranu, które od dawna starały się zmienić na swoją korzyść status quo w Eurazji, narzucone im przez Stany Zjednoczone i ich sojuszników po 1989 r., coraz wyraźniej przejmuje inicjatywę. Kraje te zyskały pewność, że są w stanie zmienić sposób, w jaki funkcjonuje globalna polityka”.
Potęgi te uderzają wyłącznie w słabe miejsca Ameryki, gdyż nie stać ich na frontalne starcie. Bo jeśli przyjrzymy im się z bliska, okaże się, że są w znacznie trudniejszej sytuacji, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. W Rosji prognozowany wzrost gospodarczy ma wynieść w 2014 r. zaledwie 1,3 proc. – To oznacza, że Rosja nie jest potęgą wschodzącą, tylko krajem pogrążonym w stagnacji – mówi „Newsweekowi” rosyjski politolog Władysław Inoziemcow.
Międzynarodowe sankcje tak wykrwawiły Iran, że ajatollahowie przystali na zamrożenie programu nuklearnego. Chińskie władze boją się krachu. Ale ponieważ cała strategia Ameryki sprowadza się do odwrotu, słabości rywali nie mają znaczenia. Na razie rachunek jest prosty – Amerykanie tracą, przeciwnicy zyskują.
„Dawniej oskarżaliśmy Amerykę, że zbyt często interweniuje. Dziś wszyscy sądzą, że Ameryka zbyt mało interesuje się światem” – powiedział niedawno francuski minister spraw zagranicznych Laurent Fabius.
Amerykanie nie chcą już być gwarantem światowego porządku. Nie mają geopolitycznej wizji. Cieszą się, że prezydent Hosni Mubarak upadł, ale nie zastanawiają się, co będzie dalej z Egiptem. Wykazali się umiarkowanym zdecydowaniem w Libii, ale w Syrii nie robią nic. I to wyłącznie dlatego, że Syria to większy, a nie mniejszy problem. Nic nie jest w stanie na trwałe przykuć ich uwagi. Zawierają co najwyżej krótkotrwałe okazjonalne koalicje, które przypominają błyskawiczne śluby w Las Vegas, bo żadna ze stron nie traktuje przysięgi małżeńskiej poważnie.
I dokładnie to samo dotyczy Europy.
W powojennym układzie sił to, co było dobre dla Europy, było również dobre dla Ameryki, bo potrzebowała silnych sprzymierzeńców. Dziś jest zupełnie inaczej. Największym wspólnym projektem jest stworzenie transatlantyckiej strefy wolnego handu. Ale tu wcale nie chodzi o ponowne trwałe zbliżenie. – Transatlantic Trade and Investment Pact to dla Waszyngtonu głównie sposób na zablokowanie Chin. O nic więcej tutaj nie chodzi – mówi amerykański analityk Ashley Tellis.
Zwolennicy Obamy mają na to wszystko jedno wytłumaczenie – dzisiejszy odwrót ma wyłącznie charakter taktyczny. Jak pisze Richard N. Haass w „The World Without America”: „Największym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych – dziś i w najbliższej przyszłości – nie są wcale potężne Chiny, oszalała Korea Północna, nuklearny Iran czy nowe formy terroryzmu. Największym problemem jest osłabienie fundamentów potęgi w samej Ameryce”. Krótko mówiąc – Ameryka chce znowu odgrywać tę samą rolę co dawniej. I właśnie dlatego skupiła się na samej sobie. Tyle że nie bardzo jej to wychodzi.
Lider światowego więziennictwa
Przed wyborami prezydenckimi w listopadzie 2012 r. zaledwie 30 proc. Amerykanów było zdania, że ich kraj zmierza w dobrym kierunku (dla porównania: w Chinach optymistów było blisko 80 proc.). Na pytanie: „Czy Stany Zjednoczone są słabsze niż 10 lat temu?” co roku twierdząco odpowiada coraz więcej Amerykanów (41 proc. na początku epoki George’a Busha, 53 proc. pod koniec 2013 r.). Ten pesymizm ma solidne podstawy.
USA zmieniły się w kraj ograniczonych możliwości. Zgorzkniały dziennikarz telewizyjny z serialu „Newsroom” był w stanie przedstawić zaledwie trzy przekonujące dowody na to, że Ameryka jest światową potęgą numer 1: „Jesteśmy liderem w kategorii: odsetek ludności przebywającej w więzieniach. W żadnym innym kraju tak znaczny procent dorosłych nie wierzy, że anioły istnieją naprawdę. No i nasze wydatki na zbrojenia są większe niż kolejnych 26 państw na liście – oczywiście wziętych razem”.
Główny bohater „Newsroomu” zapomina, że jego kraj wciąż jest światową potęgą gospodarczą numer 1 – bo to nie pasuje do jego ponurej wizji. Ale wystarczy wymienić kilka liczb na chybił trafił, by zrozumieć, że Ameryka wcale nie ma się aż tak dobrze. USA wypadły z pierwszej dziesiątki krajów z najlepszą infrastrukturą na świecie. Przeciętny dochód amerykańskiej rodziny spadł od 2009 r. o blisko 5 proc. – do poziomu z 1993 r. W 2007 r. USA były krajem z najbardziej konkurencyjną gospodarką na świecie, ale pięć lat później plasowały się już o sześć oczek niżej. W kategorii średnia długość życia są pod koniec pierwszej pięćdziesiątki.
– Amerykanie ze swoją demokracją mieli być przykładem dla reszty świata. Ale dziś widać, że nie mogą dojść do porozumienia nawet w podstawowych sprawach, bo ich politycy są zbyt dumni i każdy z nich chce pokazać, kto tu rządzi. Ten spektakl to jedna wielka żenada – mówił meksykański biznesmen Salomon Cavane, kiedy w październiku 2013 r. Stany Zjednoczone stanęły na skraju bankructwa, a niemal wszystkie rządowe instytucje przestały działać.
Ameryka w końcu nie zbankrutowała, co było zresztą łatwe do przewidzenia. Ale czy to wystarczy, by odwołać alarm? Gdy Obama przejmował władzę w 2009 r., jego entuzjaści twierdzili, że zdoła zjednoczyć kraj podzielony po czasach Busha. Nic takiego się nie nastąpiło – amerykańska polityka stała się zakładnikiem ekstremistów w większym stopniu niż kiedykolwiek. W ciągu ostatnich pięciu lat republikanie w Kongresie próbowali storpedować 70 proc. ustaw – i to jeszcze przed głosowaniem – blisko 10 razy więcej niż w latach 60!
Czy tak bardzo podziwiany amerykański optymizm nie przekształca się na naszych oczach w samobójczą głupotę? „Ameryka nie poniosła żadnych konsekwencji swego beztroskiego zachowania. Nie zbankrutowała w tym roku. Ale to ma też skutki uboczne – amerykańscy politycy po raz kolejny doszli do wniosku, że mogą podejmować dowolne ryzyko, igrając z państwowymi finansami. A uzależnienie się od gry w rosyjską ruletkę to nic dobrego. Bo w końcu trafimy na komorę, w której naprawdę jest nabój” – ostrzega Gideon Rachman, jeden z najbardziej znanych komentatorów na świecie.
Proroctwa o upadku Ameryki słyszeliśmy już nieraz. Zawsze były przedwczesne i zawsze podszyte strachem. Tak jest i tym razem. Stany Zjednoczone mają nadal mnóstwo mocnych stron. Dostały prezent od losu w postaci gazu łupkowego. Produkcja paliw w 2020 r. w USA będzie – według bardzo ostrożnych wyliczeń – taka sama jak w Arabii Saudyjskiej. Według mniej ostrożnych USA staną się wtedy największym światowym producentem ropy i gazu!
Na świecie zaś zmierzch Ameryki budzi wciąż wielkie obawy. I to nie tylko w pogrążonej w kryzysie i czekającej na zbawiciela zza oceanu Europie. Również u głównych rywali. Gospodarka USA to nadal jedna czwarta światowego PKB. Jeśli wyjąć tak wielki klocek, nawet Chiny upadną. Wszystko to nie zmienia jednego. Świat staje się coraz mniej amerykański. Czy tego chcemy, czy nie.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.