Łukasz Rogojsz: Oscary, czyli kino „pod klucz”
Mogły wygrać filmy świetne, ale wygrały te, które miały wygrać. Oscarowa gala zaskoczenia nie przyniosła, ale na pewno sprawiła sporo zawodu.
Akademia raz jeszcze pokazała, że jej decyzje rządzą się swoimi prawami. Są rzeczy, do których ma ewidentną słabość i takie, za którymi zwyczajnie nie przepada. Szkoda tylko, że aby zdobyć najbardziej prestiżową nagrodę w branży filmowej nie wystarczy już zrobić filmu wybitnego. Ma on być „pod klucz”. Kino jak egzamin maturalny? Do mnie to nie przemawia.
A jaki to klucz? Po pierwsze, kino zapierające dech w piersiach pod względem audiowizualnym. W to kryterium perfekcyjnie wpisała się w tym roku „Grawitacja” Alfonso Cuarona – bezkonkurencyjna w kategoriach technicznych. I rzeczywiście, pod tym kątem film Meksykanina robi piorunujące wrażenie. Ale Oscar dla najlepszego reżysera, kiedy wśród nominowanych byli chociażby Martin Scorsese czy David O. Russell? To jakieś nieporozumienie. Albo mówiąc inaczej: pokazanie kierunku, w którym zmierza współczesne kino. Rewolucji technologicznej, pod którą kamień węgielny położył w 2009 roku James Cameron kręcąc „Avatara”.
Jeśli nie oprawa audiowizualna, to co? Inną rzeczą, która pozwala zaskarbić sobie przychylność Akademii są spektakularne transformacje fizyczne aktorów oraz ich poświęcenie dla roli. Dowodzą tego Oscary dla Matthew McConaugheya i Jareda Leto za ich kreacje w „Witaj w klubie” (chociaż obaj poza fizycznością zaprezentowali także aktorstwo najwyższej próby). Przykłady z poprzednich lat tylko potwierdzają prawdziwość tej tezy: Daniel Day-Lewis w „Lincolnie” (2012), Meryl Streep w „Żelaznej damie” (2011) czy Christian Bale w „The fighter” (2010).
Jest też jednak trzeci niezawodny patent. Postawienie na drażliwy i ważny temat historyczny (np. rasizm, niewolnictwo czy holokaust). „Zniewolony. 12 years a slave” Steve’a McQueena to idealny przykład. Od razu zyskał miano murowanego faworyta oscarowej gali i nawet otrzymanie mniejszej liczby nominacji od „American hustle” i „Grawitacji” nie zmieniło zbytnio nastawienia do niego. Sytuacja jest też o tyle zabawna, że McQueen otrzymał Oscara za najlepszy film właśnie teraz, a nie dwa lata temu za genialny „Wstyd”, który nie zdobył nawet jednej nominacji (sic!).
Nie zdobył, bowiem uderzał w czuły punkt amerykańskiego społeczeństwa – pogoń za pieniędzmi, samotność, rozbicie relacji międzyludzkich. W tym roku w ten sam sposób Akademii podpadł najwyraźniej Martin Scorsese. Jego „Wilk z Wall Street” pomimo pięciu nominacji musiał w Dolby Theatre za każdym razem obejść się smakiem. Może lepiej było nie wbijać szpili środowisku amerykańskiej finansjery?
Czego jeszcze lepiej unikać? Chyba nabijania się z FBI i piętnowania korupcji klasy politycznej, o co pokusił się David O. Russell w „American Hustle”. Jego bardzo dobry film otrzymał aż dziesięć nominacji i był uważany za „czarnego konia” oscarowej gali. Jak skończył? Pobity i upokorzony. Bez choćby jednej statuetki. Ani za najlepszy film, ani za reżyserię. Nawet genialna w roli drugoplanowej i obsypana za nią deszczem nagród Jennifer Lawrence musiała uznać wyższość Lupity Nyongo’o (fakt, w „Zniewolonym. 12 years a slave” zagrała świetnie, ale mimo wszystko – chyba jeszcze nie na Oscara).
Co można bezsprzecznie zaliczyć na plus tegorocznej gali? Na pewno dwie rzeczy: Oscara dla najlepszej aktorki dla Cate Blanchett („Blue Jasmine”) i statuetkę za najlepszy scenariusz oryginalny dla Spike’a Jonze za film „Ona”. Przynajmniej tyle. Albo: tylko tyle.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.