BARANY Z DYPLOMAMI
Absolwenci amerykańskich uczelni nie widzą o świecie nic, nawet tego, że Ameryka to nie tylko Harvard, instytucje finansowe i krykiet.
Zaczęło się od niewielkiego eseju, opublikowanego w „The American Scholar” w 2008 roku. William Deresiewicz, były profesor na uniwersytecie Yale opisał zjawisko, które nazwał „bluszczowym upośledzeniem” [ivy leage retardation], polegające na tym, że nie jest w stanie przeprowadzić pięciominutowej rozmowy ze swoim hydraulikiem. Tak właśnie ma się Deresiewicz do hydraulika jak Al Gore / Barack Obama / Hilary Clinton (wstaw sobie kogo chcesz) do amerykańskiego społeczeństwa. Słowem – reprodukowana na prestiżowych uczelniach izolacja elit od ludu tyczy się tych elit w ogóle, nie tylko profesorów. Prestiżowe wykształcenie to kolejny z mechanizmów klasowości w amerykańskiej oligarchii, która udaje że jest merytokracją.
Artykuł był oczywiście kontrowersyjny i zaczął się „wirusowo” rozprzestrzeniać, głównie dzięki mediom społecznościowym. Deresiewicz poszedł za ciosem i postanowił napisać książkę. Jego Wyśmienite barany to prowokacja skazana na sukces, zwłaszcza że opiera się na schemacie poradnika młodego idealisty. Jeśli akurat jesteś lub wybierasz się do college’u, Deresiewicz pomoże ci ocalić duszę. Tego rodzaju porady to oczywiście świetny pomysł na promocję, ale naprawdę interesująca jest dopiero analiza amerykańskiego społeczeństwa w kontekście edukacji, którą przeprowadza w swojej książce Deresiewicz. Zwłaszcza że polskie szkolnictwo postawiło sobie za cel powtórzenie wszystkich błędów Ameryki, z prywatyzacją uczelni wyższych jako misją numer jeden. Na wyłącznej chyba podstawie banalnej obserwacji, że w porównaniu z miernotą publicznej edukacji na szczeblach podstawowych, wieże z kości słoniowej rzeczywiście, jak Harvard czy Yale, lśnią w skali międzynarodowej. Fakt że „ranking najlepszych uczelni” sam w sobie był i jest narzędziem marketingowym, które zresztą znacznie przyczyniło się do histerycznego popytu na „bluszczowe” wykształcenie, nie zwraca niczyjej uwagi.
Deresiewicz niezbyt odkrywczo, ale trafnie zauważa, że instytucja pomyślana jako biznes nie może pracować na rzecz ogółu. Harvard, Stanford i Yale reprezentują interesy i mentalność konkretnej, uprzywilejowanej ekonomicznie kasty społeczeństwa. Welcome to the club.
Na taką uczelnię idziesz nie dlatego, że jesteś wyjątkowo zdolny. Idziesz dlatego, że twoi rodzice są bankierami i lekarzami, a liga bluszczowa to naturalna droga, żeby potwierdzić twoją przynależność do tej klasy i poznać innych ludzi, którzy do niej należą.
Trudno się dostać? Im mniej pieniędzy i znajomości, tym trudniej, choć – jak zauważa Deresiewicz – nawet twoje wyniki SAT (egzamin zdawany po szkole średniej, w pewnym stopniu odpowiednik matury) głównie pokazują ile pieniędzy wpompowali w ciebie rodzice, a nie co masz w głowie. Przygotowanie do ligi bluszczowej rozpoczyna się wcześnie – prywatne szkoły, korepetycje, zbieranie „gwiazdek” za aktywności pozaszkolne (krykiet, skrzypce, balet) i listy polecające od przyjaciół rodziców i przyjaciół przyjaciół rodziców. Owszem – pisze Deresiewicz – może i zdałeś SAT lepiej niż koleś, który siedział przy sąsiednim komputerze, ale 95 % społeczeństwa nawet nie była dopuszczona do startu.
Różnorodność to słowo znane i lubiane na amerykańskich uniwersytetach. Wyjątek potwierdza regułę i przyjęcie to tu to tam zdolnego biedaka albo zagubionego artysty pomaga w poprawnym funkcjonowaniu propagandy – uczelnie w Stanach Zjednoczonych muszą udawać, że faktycznie pomagają urzeczywistnić amerykański sen. Tymczasem, jedyna różnorodność jakiej faktycznie doświadczają studenci na Yale i Stanford to ta, że Mike jest z Bostonu, a Ali przyleciał z Pakistanu. Przy czym Mike gra na klarnecie a Ali lubi piłkę nożną. Jedyna zmiana, której doświadczył Princeton od czasu gdy wzgardliwie porzucił swoją jakże plebejską nazwę: College of New Jersey, to ta, że obecnie kształci elitę globalną, nie lokalną.
Efekty amerykańskiej edukacji to osobna sprawa. Odejście od sztuk wyzwolonych i ogólnego wykształcenia humanistycznego tworzy armię młodych ludzi, którzy potrafią rozwiązywać testy i są dobrzy w obrębie wąskiej specjalizacji, ale o świecie nie wiedzą właściwie nic. Ponad 60 % studentów po Harvardzie i tak podejmuje pracę w finansach i doradztwie korporacyjnym, nawet jeśli studiowali kierunek humanistyczny. Wyglądają tak samo, ubierają się tak samo, są tak samo zestresowani i życiowo zdezorientowani – zauważa Deresiewicz. To oni stworzą klasę przyszłych politycznych przywódców. Klasa The best and the brightest (najlepsi i najbardziej światli) reprezentuje skrajny indywidualizm, więc z zasady nie jest w stanie reprezentować niczego, co kolektywne. Biedni są biedni, ponieważ są gorsi – mniej inteligentni lub nie pracujący wystarczająco ciężko. Etyka protestancka w czasach późnego kapitalizmu. Darwinizm społeczny. Czy nie na tym polega współczesna merytokracja?
Książka Deresiewicza bardzo dobrze wstrzeliła się w, trwającą przecież już od jakiegoś czasu, dyskusję nad tym, co zrobić z amerykańską edukacją. Gospodarka i rynek pracy już od dawna nie są w stanie usprawiedliwić tragicznej sytuacji młodych absolwentów z długami za szkołę, których być może nigdy nie uda im się spłacić. Jeśli absolwent nie ma pieniędzy, niech absolwent pożyczy od swoich rodziców i zacznie własny biznes – radził Mitt Romney w w jednej z prezydenckich debat. Jeśli nie mają chleba, dlaczego nie zaczną jeść ciastek? „Dla ludzi takich jak Mitt Romney, na jakimś emocjonalnym poziomie, ludzie, którzy nie są jak Mitt Romney, po prostu nie istnieją. To znaczy, wiadomo że gdzieś tam są, ale nie sposób wyobrazić sobie jakie jest ich życie”. A więc, także z czego składa się życie hydraulika.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.