Chcesz poznać Amerykę? Obejrzyj serial “Mad Men”
Pozornie głównym bohaterem serialu Mad Men” jest Don Draper. W rzeczywistości widzowie orientują się, że bohaterką jest Ameryka, której już nie ma
Wiem, że narażam się milionom rodaków, szczególnie z mojej grupy wiekowej, ale wreszcie muszę to napisać: “Stawka większa niż życie” to jednak nie jest najlepszy serial w historii ludzkości. W moim prywatnym rankingu długo utrzymywała się na pierwszej pozycji, co było poniekąd nieuniknione, bo od kilku dekad nie oglądałem żadnych innych seriali. Dopiero po przyjeździe do Ameryki uległem pokusie. I to wstyd się przyznać, aż trzykrotnie.
W pierwszym przypadku grzech został surowo ukarany – po dość obiecującym początku “House of Cards” nastąpiło wiele godzin nudy, rzadko przeplatanej rozbawieniem w sytuacjach, które autorzy owego serialu o podłych politykach w Waszyngtonie serwowali na poważnie, ale były w sposób niezamierzony śmieszne. To jest komiks, a nie serial dla dorosłych.
Niepomny nauczki zgrzeszyłem po raz drugi, ale tym razem – jak to bywa na naszym niedoskonałym padole – bezkarnie i niezasłużenie zaznałem rozkoszy. “Breaking Bad” jest odpowiedzią dla wszystkich, którzy twierdzą, że nawet najlepszy film w kinie czy telewizji nigdy nie dorówna wybitnej powieści. To historia o fajtłapowatym i sympatycznym nauczycielu chemii, który dzień po 50. urodzinach dowiaduje się, że ma raka płuc, więc – żeby zapewnić stabilność finansową rodzinie – zaczyna w samochodzie kempingowym produkować metamfetaminę. Skrótowy opis nie oddaje sedna sprawy – już lepiej, jeśli powiem, że mi osobiście “Breaking Bad” kojarzy się z Dostojewskim. Podobnie przerysowane i zwariowane, ale na swój dziwny sposób prawdziwe postaci. Taka sama maniakalna dbałość o szczegóły i precyzja fabuły. Tyle że akcja rozgrywa się nie w Rosji czy Europie, ale na malowniczych, czerwonych pustyniach Nowego Meksyku.
Przez mniej więcej rok trwałem w fatalistycznym przekonaniu, że wszystko, co obejrzę po “Breaking Bad”, musi okazać się rozczarowaniem. Dlatego zrobiłem sobie przerwę od seriali. Jednakże diabeł, który obecnie przybrał imię Netflix, okazał się silniejszy. Zacząłem oglądać “Mad Men”. Bez przekonania, bo temat – jak mi się wydawało – zupełnie mnie nie interesuje. Tytuł dosłownie tłumaczy się “Szaleńcy”, ale chodzi o agencje reklamowe, które mieściły się przy Madison Avenue na nowojorskim Manhattanie.
Jeśli “Breaking Bad” to współczesny Dostojewski, to “Mad Men” jest serialową wersją Marcela Prousta (pozwolę sobie na to karkołomne porównanie, choć czytałem tylko pierwszy tom “W poszukiwaniu straconego czasu”). Tutaj nie fabuła jest najważniejsza, tylko drobne szczegóły, wrażenia, wspomnienia, tęsknoty, marzenia itp. Pozornie głównym bohaterem jest Don Draper, zabójczo przystojny i przekonujący – ale skrywający różne mroczne tajemnice – szef działu kreatywnego w agencji reklamowej. Oraz trzy jego żony i kilkadziesiąt kochanek, które pojawiają się w średnim tempie jedna na kilka odcinków. To jednak tylko zasłona dymna. W rzeczywistości widzowie orientują się – jedni po kilku odcinkach, inni po kilkunastu, jeszcze inni dopiero po kilkudziesięciu – że bohaterką jest Ameryka, której już nie ma.
Ameryka z burzliwych lat 60., kiedy przeżyła gwałtowną przemianę, z których wyłoniła się taka, jaką ją znamy obecnie. Lub mówiąc jeszcze ściślej: bohaterką jest melancholiczna nostalgia za tamtą dawną Ameryką oraz wszelkie inne rodzaje ludzkiej melancholii.
Drugim po melancholii – w kółko powtarzam ten wyraz nieprzypadkowo, bo jest kluczem do “Mad Men” – wrażeniem, jakiego doświadczają widzowie “Mad Men”, jest zdumienie. Świat, który nam pokazują, jest tak różny od współczesnego, a jednak przecież prawdziwy. To Ameryka, w której o czarnych mówi się “negro” – nawet w telewizji. W której geje muszą się ukrywać, żeby utrzymać pracę. W której do kobiet w biurze wszyscy mężczyźni zwracają się protekcjonalnie “sweetie”, czyli “cukiereczku”. I traktuje się je jak “cukiereczki” A kobiety godzą się ze swoją podrzędną rolą. Ba, gospodynie domowe z bogatych willi na przedmieściach Nowego Jorku pogardzają koleżankami, które “muszą pracować”.
Ale też – to jest Ameryka pięknych samochodów, eleganckich kobiet, gustownie urządzonych biur i mieszkań. Potrzeba estetyki i piękna nie została jeszcze wyparta przez praktyczność i masową produkcję. Cały ten świat wydaje się tak abstrakcyjny i odległy, ale przecież jest niesłychanie bliski. Dzieli nas od niego zaledwie 50 lat!
Jeśli ktoś chce poznać i zrozumieć Amerykę, musi obejrzeć “Mad Men”. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo w niedzielę wieczorem telewizja AMC pokazała ostatni odcinek – po ośmiu latach serial się skończył.
Główny bohater pozornie jest cyniczny – kiedy jedna z kochanek zwierza mu się, że jeszcze nigdy nie przeżyła miłości, odpowiada jej: “Przyczyna, dla której nie poczułaś miłości, jest taka, że coś takiego nie istnieje. To, co nazywasz miłością, zostało wymyślone przez facetów takich jak ja, żeby sprzedać pończochy. Rodzisz się na tym świecie sama i umierasz sama, a po drodze dostajesz od świata kilka złudzeń, które mają ci pozwolić o tym zapomnieć. Ale ja nie zapominam. Ja żyję tak, jakby nie było jutra, bo naprawdę nie ma jutra”.
Zgodnie z tą dewizą Don konsumuje niezliczone ilości alkoholu, papierosów i kobiet. Jest łajdakiem i nałogowym kłamcą, ale ma coś, co go ratuje; coś prawdziwego, co sprawia, że mu kibicujemy. Był dzieckiem prostytutki, sierotą, ale dzięki swoim zdolnościom i pracy doszedł na sam szczyt. Również w sensie dosłownym – ma biuro w wieżowcu na Manhattanie. Ludziom, którzy ponoszą klęski życiowe lub zawodowe, którym właśnie zawalił się świat, często powtarza: “To nie jest koniec, tylko początek czegoś nowego, lepszego”.
Sobie również tak powtarza i naprawdę wierzy. Jest ucieleśnieniem American Dream, jego sprzedawcą i najwierniejszym wyznawcą.
Leave a Reply
You must be logged in to post a comment.